środa, 25 czerwca 2014

Dieta a'la domowe widzimisię

Dobra, dobra. Nie samym wyglądem człowiek żyje, ale..Kiedy już się dobrze czuję w swojej skórze, kiedy wszystko co robię, robię dlatego, że lubię siebie [a nie tak jak kiedyś, dlatego że siebie nienawidzę], trzeba zrobić krok następny. Cóż. Matka myślała, myślała i wymyśliła. Przepis na ładną sylwetkę. Zwie się "Dietą a'la domowe widzimisię". Na sobie sprawdzę, czy działa. Kto chce niech się przyłącza. O_o


Składniki:

-Jedna głowa do rozkminki
-Dwie ręce do zaciągania rękawów
-Dwie nogi do pracowania
-Jedno dziecko [dla zwiększenia intensywności proponuję dać co najmniej jedno więcej - ja poprzestaję na razie na jednym].
-Około 10-15% z prezentu na Matki Boskiej Pieniężnej
-Jeden Pan Paweł, przyjazny, lecz nieopłacony
-Szczypta optymizmu
-Garść chęci i zdecydowania
-Kilka ładnych ciuchów w swoim rozmiarze 

 Wymieszać szybko głowę, optymizm i garść chęci i zdecydowania. Zostawić na parę minut aż urośnie. Z tego co wyjdzie, ulepić ciasto i wyłożyć je powoli, acz zdecydowanie na salę siłowni/park miejski/ulicę/pokój w domu. Na wierzch ułożyć Pana Pawła. Może on bowiem podgrzać potrawę do odpowiedniej temperatury. Tuż przed upieczeniem posypać potrawę prezentem na Matki Boskiej Pieniężnej, uprzednio zostawiając około 3% prezentu na nawilżenie i dopieszczenie potrawy po jej rozgrzaniu. W trakcie rozgrzewania należy nie zapomnieć o dodaniu dwóch rąk i dwóch nóg. Bez tego potrawa nie wyjdzie. Na środek potrawy dodać jedno dziecko [lub więcej]. Jest to bowiem kwintesencja wypieku. Na zakończenie zapakować danie w ładny ciuszek.

I voila - gotowe.

Potrawę piec co 2-3 dni. Opakowania zmieniać według potrzeb. Ponieważ dieta daje efekty, a wypiek ma coraz mniejszą średnicę w miarę powtarzania jego przygotowania, opakowania należy co jakiś czas weryfikować i wymieniać na mniejsze rozmiary. Ważne by opakowanie było estetyczne. Tylko dzięki temu wypiek będzie się prawidłowo obkurczać. Wypiek będąc zadowolonym z siebie będzie w stanie przetrwać złe chwile i osiągnąć wyznaczone cele.

Powodzenia :)

wtorek, 17 czerwca 2014

świat w rozmiarze xxl

Mam nadprogramowe kilogramy. I co z tego? Nie muszę siedzieć w domu, zamknięta w czterech ścianach. Mogę się pokazać światu od całkiem dobrej strony.

Nie propaguję otyłości jako stylu życia. To by było głupie. Sama przecież walczę z nadwagą. Od zawsze. Raz jestem szczuplejsza, raz grubsza. Z różnych powodów, ale głównie ze słabości do słodyczy. Ale to też nie znaczy, że będę siedzieć z założonymi rękoma aż zdarzy się cud i schudnę. Ćwiczę. Cel: zrzucić nadprogramowy tłuszcz.

Nie będę czekać do osiągnięcia celu z kupnem sobie czegoś ładnego. Wyglądać ładnie trzeba już teraz, aby mieć motywację do dalszej pracy nad sobą. Nie zmotywuje mnie fakt, że mój wygląd nie odbiega od tego, jak w sklepach wyglądają półki z rzeczami XXL, gdzie można znaleźć porozciągane, brzydkie i - uwaga! - pogrubiające rzeczy. Absurd! Jakby tego było mało, że nie wygląda się idealnie, to ciuchy jakie nam proponują bardzo odbiegają od celu choćby optycznego wyszczuplenia sylwetki. Mówią nam - siedź w domu i ciesz się, że w ogóle cokolwiek na siebie znalazłaś.

Nadwaga i otyłość to temat tabu. Oczywiście widać "grubasów" na ulicach. Bo muszą za coś żyć i chodzą do pracy czy szkoły, ale daję sobie głowę uciąć, że jakby mogli, to by ze wstydu zamknęli się w czterech ścianach. I albo biadolili, że chcą schudnąć, albo wzięli się do roboty i próbowali osiągnąć choćby mały spadek wagi i zagrzać się do dalszej walki. Mówi się też o PROBLEMIE otyłości, o zwiększającej się liczbie osób otyłych. Ale wystarczy się przejść na siłownię parę razy, aby zobaczyć ile osób z widoczną nadwagą, w tym z otyłością, regularnie siłownię odwiedza. Można ich policzyć na palcach u jednej ręki. Wiem dlaczego tak jest. Otyli wstydzą się iść na siłownię. JA WSTYDZĘ SIĘ chodzić na siłownię i od 3 miesięcy walczę codziennie ze sobą, aby jednak tam pójść te 3 razy w tygodniu, jak sobie wcześniej założyłam. Na siłowni można spotkać albo same ładne laski, dbające o swoją figurę, albo facetów chcących zbudować "masę". Są też inni, mniej charakterystyczni, ale wszyscy są lepsi od grubaski co wyciska siódme poty. Wszyscy ćwiczący albo ukradkiem [jeśli mają za grosz przyzwoitości], albo bez żenady gapią się na grubasa. Z góry oceniają. Skąd to wiem? Po pierwsze dlatego, że mimo moich kilogramów, sama ukradkiem się gapię. Po drugie, nie raz spotkałam się z otwartą niechęcią i to ze strony nikogo innego jak trenerów zatrudnionych na siłowni. Ot ćwiczę sobie własnym tempem na ulubionym sprzęcie, niecałą godzinę, bo muszę szybko wracać do dziecka. W końcu też dopiero zaczynałam. Ni z tego ni z owego przy wyjściu jeden z trenerów z dzikim uśmieszkiem pyta czy na pewno wszystko udało mi się zrobić. Gdybym to nie była ja, schowałabym się gdzieś w kącie i rozbeczała. Uśmiechnęłam się ładnie i odpowiedziałam "oczywiście", po czym wyszłam. Gdybym z kolei miała naturę mojej koleżanki z podobnymi problemami sprawa zakończyłaby się rozmową z managerem klubu i oficjalną skargą. Być może nawet czymś więcej. Ale ja to ja. Nie zraziłam się, nie pobiegłam na skargę. Zawzięłam się i ćwiczę dalej, regularnie chudnąc. Pytanie tylko ile osób zrobiłoby tak samo? Pewnie niewiele. Reszta by się zniechęciła, rozbeczała lub co gorsza załamała. Takie podejście innych osób nie pomaga.

Czytałam gdzieś niedawno najnowsze badania dotyczące oceny innych osób, w tym tych z nadwagą. Okazało się, że negatywnie oceniają osoby, która same boją się, że mogą być otyłe w przyszłości. To strach powoduje, że tak źle traktujemy innych. Ale czy też dlatego najwięksi producenci odzieży nie produkują ładnych rzeczy w większych rozmiarach, lub produkują je, ale są one tak szkaradne, że żadna szanująca siebie osoba ich nawet nie tknie? Tego nie wiem. Wiem tylko, że gdyby zmienili swoje podejście, zarobili by na tym sporo. Wystarczy znaleźć producenta, który w swojej ofercie ma ładną odzież w rozmiarze XXL i więcej. Kiedy próbuje się kupić coś w większym rozmiarze, często okazuje się, że towar ten został już wykupiony. Aby dostać coś ładnego, do sklepu trzeba się "wybrać" w dniu udostępnienia kolekcji w sprzedaży, albo w bardziej optymistycznej wersji, jeszcze przed wyprzedażą lub tuż po jej uruchomieniu. "Wybrać" w cudzysłowie, bo w znakomitej większości producenci ładnej odzieży XXL sprzedają swoje rzeczy poprzez internet. W sklepach stacjonarnych ani widu ani słychu o tym. Przykład? Marka Violetta by Mango - moje ostatnie odkrycie. Cuda size plus na wieszakach! Szkoda tylko, że w dużej części już wykupione. Oczywiście, od biedy, coś na siebie znalazłam, aby na weselu kuzyna nie wyglądać jak szkarada. Ok - istnieją firmy, które odzież size plus produkują. Moje pytanie brzmi tylko - czemu są to zupełnie inne kolekcje od tych w regularnych rozmiarach? Dodatkowo, czemu produktów w większych rozmiarach nie ma w sprzedaży w większej ilości? A do większości producentów takich ubrań: czemu kolekcje xxl są tak szkaradne? to ma być kara, że jesteśmy więksi? to już nie czujemy się ze sobą wystarczająco źle, że trzeba nas dodatkowo karać?

Walczmy z kilogramami. TO naprawdę POMAGA. Psychicznie. Ruszam się i czuję, że żyję. Nie potrzebne mi są już słodycze do polepszenia humoru. Wystarczy, że regularnie ćwiczę. Dieta -im zdrowsza tym lepsza, im mniej słodyczy i fast foodów, tym mniej cellulitu ;) A negatywne komentarze? Wyrażę się pospolicie: olej to i rób swoje. Na dostępność na rynku większych ubrań nie poradzę zbyt wiele, podobnie jak na dostępność większych miseczek biustonoszy i większych rozmiarów butów. Zakupy są przyjemne. Ale o ile przyjemniejsze się staną, gdy pewnego dnia odkryjesz, że mieścisz się już w standardowej rozmiarówce?

piątek, 13 czerwca 2014

rośnie i nie mogę tego zatrzymać

Ze smutkiem stwierdzam, że moje dziecko dojrzewa. Właśnie "oznajmiła" mi [po swojemu oczywiście, niemowlęcemu], że już nie chce zasypiać przytulając się do mnie. Teraz chce leżeć w łóżeczku i zasypiać wtulając się w prześcieradło.

Gały wybałuszyłam. Parę dni wcześniej to się zaczęło, ale tłumaczyłam sobie, że to chwilowe. Przecież od zawsze zasypiała wtulając się we mnie, a ja ją odkładałam zaraz jak tylko zaczynała zamykać oczy. Co ja bym dała za taki sposób zasypiania kilka miesięcy wcześniej! Teraz już mi się nie podoba. Ja przecież lubiłam tę mała przylepkę. Sama mam potrzebę przytulania, a tu taki cios. Podobnie było z karmieniem piersią. Tak samo córa mi "oznajmiła", że to już koniec. A ja tak samo miałam wewnętrzny sprzeciw. Identycznie też było ze spaniem w swoim pokoju. Beze mnie! Spanie z mamą i tatą w łóżku, a fe. Przez pierwsze 3 miesiące córka nie wyobrażała sobie życia bez tego. Potem, jak tylko ją odłożyliśmy do łóżeczka na noc, spała niewiarygodnie dobrze i długo. W przeciwieństwie do spania w ciągu dnia. Bo w rodzicielstwie nigdy się nie dostaje tego, co się chce, tylko to, co ma ochotę dać Ci Twoje dziecko. Niby jest za małe, aby podejmować takie decyzje świadomie. Raczej decyduje tu czynnik biologiczny. A bynajmniej ja tak sobie tłumaczę. Jest mi dzięki temu troszeczkę lżej na mojej matczynej duszy.

Ciekawe co będzie następne. Czuję to w kościach, że lekko nie będzie. Muszę się psychicznie przygotować. Moje matczyne hormony kiedyś się chyba uspokoją, prawda?

nic idealnego

Mam przeczucie, a raczej pewność, że nic nie jest idealne i zawsze ma jakieś wady. Chłopak, z którym zaczynasz mieszkać, figura, której brakuje tu i tam [albo jest za dużo tu i tam], mieszkanie , bo jest za małe/za duże/nieustawne/za daleko wszystkiego [niepotrzebne skreślić], życie, bo nie ma "smaczku", praca, bo za mała pensja/zbyt wkurzający szef/nuda [znów-niepotrzebne skreślić], nawet dziecko, ponieważ nie śpi za długo, prawie non stop wrzeszczy, nie słucha się i inne temu podobne sprawy.

Możesz powiedzieć, że tak, domeną Polaków jest narzekanie. Na wszystko. Możesz też stanąć na chwilę i zastanowić się, w jaki sposób sprawić, aby to wszystko było piękniejsze, albo chociaż bardziej znośne. Wreszcie możesz też utonąć w rozpaczy, ale po co? To i tak niczego nie zmieni.

Właśnie zostałam bez pracy. Znów mam trochę więcej czasu. Dla dziecka ale i dla siebie, dla uporządkowania myśli, dla poprawienia się tu i ówdzie. Mówię nie tylko o swojej figurze, bo to oczywiste, ale też duszy i tego czegoś co popularnie zwane jest życiem.

Godzinami siedzę i rozmyślam "co teraz?". Otóż doszłam do jedynego, słusznego wniosku. Skoro trafiam na samych bęcwałów, łagodnie mówiąc o swoich doświadczeniach zawodowych, czas wziąć wszystko w swoje ręce. Czas na samodzielność. Bycie szefową samej sobie. I tu moja pewność się kończy. Bo co ja właściwie mogłabym robić?

Zawsze chciałam być dziennikarką, ale co mi po tym, jak studia skończyłam i się okazało, że pracy dla "nowych" w tym zawodzie już nie ma. Może założyć własny portal, gdzie to ja dbałabym o dobre teksty. Fajny pomysł. Po researchu stwierdzam pewne braki na rynku. Pytanie czy na takim biznesie da się zarobić? Oczywiście, że się da. Problem w tym, że nie od razu i dużo czasu minie zanim się zarobi. A mój mąż nie ma zrozumienia, ani tolerancji dla czegoś, co od razu na siebie nie zarobi. Trach! marzenia się rozpadły. To co, teraz mam siedzieć i nic nie robić? Ba, nic nie zarabiać, bo lepiej w ten sposób nie zarabiać niż nie zarabiać, robiąc coś. Mam inny pomysł, książkowy. Ale to też na siebie szybko nie zarobi. Właściwie nie wiadomo, czy w ogóle zarobi.

Pomyślałam też o zupełnie czymś innym. Handel, tudzież usługi z zakresu szeroko rozumianego parentingu. Nie zdradzę dokładnie o co chodzi, bo i tu nisza na rynku pewna jest i nie chcę sprzedawać pomysłu za darmo. Otóż w tym pomyśle, jest kilka tzw haczyków. Po pierwsze trzeba by było zacząć działać błyskawicznie, jeszcze przed wakacjami, albo poczekać z pół roku i wtedy na spokojnie się tym zająć. Po drugie potrzebny jest kapitał początkowy. Spory, choć do osiągnięcia w odległym czasie, bądź za pomocą pożyczki czy też dofinansowania z publicznych środków. Czy na siebie zarobi? nie wiem. Trzeba by było ogarnąć temat porządnie, a tu nie wiem jak z czasem będzie, skoro dzieciaka mam bardzo absorbującego i właściwie bardziej od biznesu i pieniędzy cenię sobie czas spędzany z dzieckiem.

Do problemu typu "z czego żyć", doszedł kolejny: "jak żyć". Otóż jedno wiem na pewno. Siedzieć na dupie i martwić się o pieniądze nie chcę. Drugie też wiem na pewno. Chcę poznawać świat, zwiedzać, podróżować. Nawet, jeśli mam tylko leżeć plackiem na plażach południowej Europy przez parę następnych lat, póki dziecko, kierowane ciekawością, samo zacznie CHCIEĆ zwiedzać coś więcej niż plażę. Trzecie wiem też na pewno. Mój mąż nie podziela moich celów i chęci. I jest to największy problem jaki przyjdzie mi w najbliższym czasie rozwiązać. Bo nie chcę statecznego życia, w ciepłym mieszkanku, z gromadką dzieci i dobrze prosperującym biznesem. To nie jestem ja. Ja będę nieszczęśliwa w takiej sytuacji. Chciałabym postawić ultimatum - albo mąż zacznie podzielać moje zainteresowania i mieć podobne podejście do życia, albo koniec z nami. I tu jest kolejny problem. Powiedzieć to jest bardzo prosto. Gorzej z wcieleniem ultimatum w życie. Bo i jedno i drugie jest więcej niż niemożliwe. Ja po prostu nie chcę stawiać go przed takim wyborem.. Bo męża kocham, mimo wszystko. Ale będąc nieszczęśliwą nie mogę uszczęśliwić innych. Muszę więc znaleźć kompromis. Bo nic w życiu idealne nie jest. Ale można dążyć do osiągnięcia takiego ideału. I to zamierzam zrobić. Trzeba tylko jakoś zacząć.