czwartek, 31 lipca 2014

o wszechmocny PMSie


Krzywdzącym jest fakt, że takie wewnętrzne katusze przeżywają tylko kobiety. Jeszcze gorszym jest, że faceci tego nie rozumieją. Mowa o PMS. Kobieta wie i zrozumie.

Dyskont spożywczy. Baba czepia się faceta, o byle bzdurę. Jest niemiło. Wszystko słychać, choć głosy nieco ściszone. Mądry ten z waszych partnerów, który nie odpowie nic. Biada temu, który "pyskuje". Kto przeżył taką sytuację choć jeden raz ten wie, co to prawdziwy PMS. To nie chwilowy spadek poczucia humoru, nie jakiś tam stan depresyjny, to jeden wielki nerw na wierzchu w kilka dni przed okresem. Byle bzdura kończy się karczemną awanturą. A wszystko przez hormony. Po co one w ogóle tak szaleją, niech mi ktoś wytłumaczy??

Moje ataki złości są tak uciążliwe, że wszystkim w około jest źle. Mój mąż już nie raz dostał słowną wiązankę z byle powodu, ale nadal nie kuma, aby nie złościć lwa. Moi rodzice podczas wspólnego wyjazdu majówkowego nie mogli się nadziwić, że aż tak silnie przechodzę PMS [tak, wiedzą o jego istnieniu, mój tata to samo swego czasu przechodził z moją mamą i nauczył się z tym żyć, aż pewnego razu mama przestała go tym schorzeniem męczyć i od tej pory nastał pokój i harmonia - mam nadzieję, że mnie to czeka prędzej niż później]. Moje dziecko nieraz było świadkiem słownych utarczek rodziców, czego efektem był po prostu płacz ze stresu, jaki wywołuje u niej taka sytuacja. Chciałabym coś zmienić, coś zrobić, aby nie przeżywać tego tak silnie. Jednak żadne leki uspokajające nigdy na mnie nie działały. Z resztą to jest bezsensowne faszerowanie się i zaleczenie problemu, a nie jego wyleczenie. Poszłam więc do specjalisty. Jestem tuż przed badaniami. Pożyjemy zobaczymy. Oby coś pomogło. Bo jeśli ja sama ze sobą wytrzymać nie mogę, to co czują inni?

środa, 30 lipca 2014

jadę jadę sobie



Nie wiem jak wy, ale ja uważam się za dobrego kierowcę. Wręcz urodzona jestem do prowadzenia auta. Ale to czynność psychicznie wykańczająca. Bynajmniej dla mnie.

Jak miałam 3 lata, po raz pierwszy siedziałam za kierownicą. I jechałam. Na kolanach taty, ale fakt jest faktem. Jak miałam 5 lat wjechałam w pole. Potem mimo to awansowałam. "Na sucho" zmieniałam biegi, kręciłam kierownicą. Brałam nawet pasażerów. Moja kuzynka zawsze obok i "jedziemy". Najczęściej bawiłyśmy się tak podczas burzy - ochrona przed deszczem i błyskawicami rewelacyjna, widoki z pierwszego rzędu i podniecenie sięgające zenitu. Tak wyglądały początki mojej "przygody" z prowadzeniem samochodu.

Potem już na serio jeździłam. Tata zawsze obok, ręka na hamulcu ręcznym na wszelki wypadek, jakby mi "nie poszło" ;) Odkrywałam wertepy wioskowe jak rasowy zawodowiec. Raz jedyny skręciłam na "trójce" i skoczyłam w pole. Traf chciał, że wylądowałam ładnie w drodze i obyło się bez szkód. Co najmniej raz podczas weekendu rundka musiała się odbyć. Gdyby moi znajomi z tamtych czasów o tym wiedzieli, nie wychodziliby z domów w weekendy. Bo kto piętnastolatce daje tak sobie po prostu pojeździć? Ba. Tak mocno jej ufać.

Dzień, w którym zdawałam prawo jazdy, będę pamiętać do końca życia. Wstałam z bólem mięśni, kości i miałam wysoką gorączkę. O 5 rano płakałam. Nie idę! - powiedziałam. Ale poszłam. Tata byłby zawiedziony. Było mi wszystko jedno czy zdam czy nie. A były to czasy, kiedy bez łapówki było trudno zdać. Kamer jeszcze nie było. A manewry zdawało się na placu. Ba, nawet Lanosami się jeździło. Ja jeździłam. Zdawałam niestety na Punto, w którym zawsze czubkami butów zaczepiałam o kokpit pod kierownicą. Gdzieś miałam jakie manewry wykonam, gdzie na miasto pojadę. Chciałam odbębnić i położyć się do łóżka. Na luzie jeździłam, maksymalnie skupiona, aby przeżyć i nikomu nic nie zrobić. Jak wysiadałam z auta usłyszałam tylko, że powinnam jeździć bardziej pewnie i mam uciekać, póki egzaminator zdania nie zmieni. Jest. Zdałam. Za pierwszym razem. Radość trwała krótko, bo już po kilkudziesięciu minutach gorączka znacząco wzrosła, cała drżałam w ogrzanym aucie moich rodziców, a czekały nas jeszcze małe zakupy spożywcze. Wieczorem bliscy mi ludzie przyszli z winem "opijać" prawko, a ja rozłożona w pierzynach drżałam na samo wystawienie palca poza kołdrę. I w ten sposób nie pamiętam kolejnych 2 tygodni z mojego życia. Prawko odebrałam w przeddzień Wigilii i już następnego dnia odbyłam dłuższą, w pełni legalną wycieczkę samochodem z tatą, który tym razem drżał przy każdym zakręcie, bo było ślisko.

Od tego czasu minęła już dekada. I nie ma wśród moich najbliższych osoby, która bardziej lubiłaby jeździć niż ja. Która też jeździłaby pewniej niż ja, jednocześnie nie mając w swojej karierze kompletnie żadnego mandatu. Za nic. Znajomi i bliscy przekonują mnie, że to zawód stworzony dla mnie. Że powinnam zostać zawodowym kierowcą - w logistyce, taksówce czy zostać wręcz instruktorem jazdy. Uwielbiam prowadzić, ale to zdecydowanie zawód nie dla mnie. Na długie trasy się nie nadaję - mam skłonności do senności, muszę się ratować hektolitrami kawy i innego świństwa. Taksówka i instruktor odpadają, bo to jazda po mieście - nie ma nic bardziej nudnego niż stanie w korkach, którego raczej uniknąć się nie da. W byciu instruktorem jest dodatkowy minus- to nie ja jeżdżę. Wtedy jest nudno. A jako pasażer książki przecież nie poczytam. Najpoważniejszą wadą tego zawodu jest jego stresogenność. Jak jadę w trasę nerwy mi na wierzch wyłażą i chyba tylko mój mąż może poświadczyć jaką wredną sucz ma wtedy za kółkiem. Wulgaryzmów pod adresem niedouczonych kierowców nie ma końca [swoją drogą, muszę się oduczyć, bo kolejnym słowem jakie wypowie moja córka nie będzie "piesek", "kotek" czy inne czworołapne , tylko "k..wa"]. Ochotę mam wykład robić każdemu, kto zajedzie mi drogę, nie spojrzy dokładnie, jedzie niepewnie i nie wiadomo czego można się po nim spodziewać. Z klaksonem już się zaprzyjaźniłam, ale nie lubię go używać, jest zbyt oczywisty. Wolę sobie pod nosem litanię po łacinie odmówić. O! Taka to ja jestem oaza spokoju. Jako kierowca siwych włosów dorobiłabym się tuż po dwudziestce, co uroku osobistego by mi nieco ujęło. Nie. Zawodowstwo to nie dla mnie. Ale jednocześnie nie ma innej czynności, która by mnie tak uspokajała, wywoływała endorfiny i uśmiech na japie. Taki tam paradoks.

Dziś jednak z bardzo długiej trasy, obfitującej w kilka przygód, jęczenia dziecka, nieumiejętności mego męża w uspokojeniu jej czy odgadnięciu o co kaman, wynoszę wszechogarniające zmęczenie. Tak duże, że jak tylko skończę pisać, padnę na twarz i już się nie podniosę. W takich oto chwilach jestem wręcz pewna, że moje życie nie potoczy się tym torem. Oj nie. Moja córka oczywiście zdecyduje sama za siebie, ale na pewno kierowcą zostanie. Może nie zawodowym, ale takim z pasją i językiem za zębami.

sobota, 26 lipca 2014

Poskromić marudę

Wbrew temu co można sobie myśleć, wcale nie piszę o dziecku. Choć przyznam szczerze, że Miśka była, jest i zapewne będzie marudą jakich mało. Jednak nic nie przebije mego męża.

Pomijając to, jaki jest na co dzień, na wakacjach TA cecha charakteru mego męża wzmacnia się razy kilka. A to morze jest bez sensu, lepiej było jechać na mazury. Nie mam co robić, nudzi mi się. Za dużo piasku, wszędzie ten piasek, wolę jak jest kamień, a nie piasek. Po co przyjeżdżać nad morze, jeśli nie można się wykąpać [co do tego przyznam mu rację - też nie lubię tylko smażyć tyłka, fajnie jest pochlapać się w przerwie w owędzaniu się]. Wolałbym za kwaterę zapłacić, niż tu mieszkać za darmo [helołł, spadło to nam jak z nieba, nawet argument oszczędności nie działa]. To łóżko jest niewygodne, kolana mi drętwieją [fakt, jest niewygodne, straszliwie niewygodne, ale jak człowiek słyszy to codziennie to mu para bucha z uszu]. Od jutra deszcz, wyjeżdżamy [powiedział to mąż wczoraj, a dziś ani kropli nie spadło]. Na mieście nic nie jjemy, za drogo, sam coś w domu ugotuję [od początku codziennie jadamy kluchy z sosem, ciekawe ile z tych kg, które mi ubyło, znów powróci...]. Po co tyle nosić na plażę, kocyk wystarczy [już nieważne, że dziecko lepiej, aby przebywało w cieniu, ważne, że trzeba za dużo nosić]. Tyle ludzi na tej plaży, nie będę tam chodzić. I tak dalej.

Nawet człowiek ze świętą cierpliwością nie wytrzyma tak dużej dawki narzekania. Staram się nie reagować. Wtedy szybciej przemija chwilowe osłabienie nastroju mężulowi.  Jednak i ja mam cienką linię, którą jak się przekroczy, to wybucham. Fakt linia nie dość, że jest cienka, to często się przerywa. Jakoś jednak udaje nam się z mężem ze sobą wytrzymywać od ponad 8 lat.

Nigdy nie myślałam o tym, co sprawia, że ze sobą nadal jesteśmy. Do póki ktoś nie powiedział mi tego prosto w oczy. Często reagujemy zupełnie odwrotnie, niż druga strona. Tzn. jeśli mąż jest na nie, ja jestem na tak i na odwrót. Wtedy się sprzeczamy, ba, czasem poleci parę niemiłych słów, czy kopniak w drzwi na rozładowanie emocji. Ale zaraz wszystko mija, właściwie nie pamiętam, czy kiedykolwiek nie odzywaliśmy się do siebie dłużej niż jeden dzień. Nawet jak się kładziemy spać pokłóceni, rano nie wiadomo jakim trafem, wszystko wydaje się dużo mniej ważne i machamy na to ręką, spokojnie dochodząc do konsensusu. Tak, to ja jestem obrażalska, a mąż pierwszy wyciąga rękę na zgodę. Ale to ja też często ustępuję, mimo, że zawsze myślałam, że jestem uparta.

Co to ma do narzekania? Otóż jedynym sposobem jaki znam, by nie dać się ponieść marudzeniu mego męża, to być nastawionym zupełnie przeciwnie. Z entuzjazmem podchodzę do wyjazdu nad morze, niewygód czy wszędzie wchodzącego piasku. Marudzenie szybko mija, choć też często powraca. Bo jak tu pozbyć się go raz na zawsze u osoby z takim charakterem? Aby nie oszaleć z nadmiaru złych emocji, po prostu je olewam i znajduję we wszystkim pozytywy. Nawet jeśli nie wymawiam ich na głos, to mi wewnętrznie robi się lepiej. To też nie znaczy, że jestem od narzekania wolna. Bo potrafię pomarudzić. Tylko robię to najczęściej wtedy, gdy mąż tego nie robi. Złośliwość losu, nie ma co. Chyba nam się nie zdarzyło nigdy być jednocześnie pozytywnie nastawionymi na wyjazdach. Trochę szkoda. Ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. I przy tym zostanę, bo chyba oszaleję ;)

środa, 23 lipca 2014

Męczący początek

Podczas tych wakacji padam na pysk już drugi dzień z rzędu. Jeśli liczyć pakowanie, to trzeci. Bardziej męczącego początku urlopu nie mogłam sobie wyobrazić. Wysupłałam z siebie siły, aby napisać posta, by się wyżalić :)

Najpierw wspomniane już pakowanie. Potem dłuuuuuga jazda nad morze, spacer tuż po przyjeździe, a dziecię padnięte -uwaga! - dopiero po 22. Dziś chaotyczne szykowanie się na plażę, które trwało dłużej niż samo plażowanie, pilnowanie córy by nie zeżarła piachu, tudzież banana obtoczonego w piachu i innych "skarbów" znalezionych wokoło. O dziwo marudzenie włączone zostało dopiero koło 14. Lekkie zdziwienie miałam, bo od 11 zazwyczaj jest powolny spadek nastroju, a o 13 jak nie nakarmi się i nie położy jej spać, to mamy armagedon. Najwidoczniej wielka piaskownica, mimo początkowego strachu przed nieznanym, spodobała się bardzo. Potem już praktycznie - uciekaliśmy z plaży bo trzeba było naszykować coś do jedzenia i położyć dziecię spać. Traf chciał, że obiad w postaci chrupka wystarczył i Miśka zasnęła tuż po włożeniu jej do wózka. Spała mocno, więc nie chcąc jej budzić i zanosić na 3 piętro bez windy, co wiąże się z zostawianiem na dole wózka, poszliśmy się przejść. Matka kupiła sobie upragnione gacie od kostiumu, bo stare okazało się, że nieco zmalały przez rok. Słaby materiał po prostu ;) o dziwo góra od kostiumu nagle zaczęła pasować, bo z kolei cycki mi zmalały. Złośliwość losu, powinno być na odwrót. Obkupiliśmy się też w owoce, warzywa o parę spożywczych rzeczy, które zużyliśmy do przygotowania obiadu. Po obmyciu z piachu każdego z osobna czas jakoś minął i trzeba było już córę usypiać na noc. No i problem. Jak zrobić, by dziecko zasnęło o stałej porze [u nas to 20], skoro na dworze jasność, a w kwaterze jasne rolety? Stoczyliśmy batalię, aż w końcu objęłam inną taktykę. Ojciec pilnuje hasającej córki, a matka idzie spać. Dziecię polatało trochę, wspięło się na łóżko, przytuliło matkę i powoli zasnęło. W końcu błoga cisza i szum wody w tle (taki tam nagrany na tablet wspomagacz zasypiania).

Nic z tego co napisałam, nie będzie miało sensu bez odpowiedniego kontekstu. Otóż moje dziecko zazwyczaj jest całkiem spokojne i się słucha w miarę. Po przyjeździe nad morze nastąpiła zmiana o 180 stopni. Lata mały wariat, wszędzie jej pełno a zakazy docierać docierają, tylko są tak skuteczne jakbym mówiła do obrazu. Dziecko mające posiłki co 3 godziny, obecnie jada je w porach przeróżnych, tudzież zapycha chrupkami. Zazwyczaj szum wody sprawiał, że Miśka błyskawicznie zasypiała czując zmęczenie, teraz nic a nic nie działa, nawet cicha kołysanka Matki. Za to na matkę działa wszystko. Mogłabym zasnąć o każdej porze dnia i nocy, a już najpewniej zrobię to podczas pisania niniejszego wpisu.

ps. już nie wspomnę nawet o naszym niebieskim samochodzie pokrytym białymi plamami gówien mew, czy ich zmasowanym ataku na naszą rodzinę. Przed spadającymi bombami uchronił mnie basenik dziecka jaki położyłam na głowę. Mój mąż i córka mieli poi prostu farta.

A tymczasem dobranoc życzę, lecę uderzać głową o kant poduszki :)

poniedziałek, 21 lipca 2014

Pakowanie to wyzwanie

Oczami wyobraźni widzę, że czegoś zapomniałam. Zawsze zapominam. Na domiar złego dziś wyjątkowo córce włączył się tryb zrzędzenia, miauczenia i na rączki brania. Skupić się nie mogłam, spisaną wcześniej listę zagubiłam, a mąż dobił mnie tekstem "ale ona chce do Ciebie" i zostawił mi uwieszone na nodze dziecko.

Spięłam się w sobie i mimo całodziennej batalii, stoczyłam jeszcze jedną małą bitewkę i spakowałam dziecię. Piąte przez dziesiąte. Siebie pakowałam podczas drzemki Miśki. Trochę ponad dwie godziny nie starczyło, więc dokończyłam przed chwilą. Mój umysł wyzionął ducha i ma ochotę paść na pysk.

W zeszłym roku, z małym niemowlakiem pod pachą, nieźle sobie poradziłam. Spisałam listę rzeczy niezbędnych i kurczowo jej się trzymałam. Pakowanie zajęło 2 godziny - ogarnęłam i siebie i dziecko. Ze stosunkowo małej ilości bagażu mogłam być z siebie dumna. W tym roku okazało się być dużo trudniej. Niby rzeczy powinno być mniej, a i tak mam wrażenie, że wszystkiego jednak jest dużo za dużo. Nie ma już wielkiego wózka, jest za to cały arsenał plażowy, coby dzieciak się nie nudził. Laktatory, miliony kocyków itp odeszły już do lamusa. Obecnie królują opalacze, sukienki, bluzeczki i cała reszta kobiecych łaszków, które w 50 procentach nie zostaną nawet użyte. I nie mówię tylko o sobie. Moją córkę spakowałam tak samo jak i siebie. W zeszłym roku miałam 4 bluzki na krzyż i starczyło (karmiłam piersią to i zestaw ciuchów jakie mogłam założyć był ograniczony). W tym roku 10 było mało. Tylko się złapać za głowę i ryczeć.

Czekam z utęsknieniem, aż dojedziemy. Zanurzę stopy w wodzie i piasku, poczuję lekką bryzę, a słoneczko posmyra mnie po ramionach. A do tego czasu czeka nas ponad 6 godzinna wyprawa z dwoma marudami u boku. Pół biedy jakbym się rozsiadła i czekała, aż mnie dowiozą na miejsce. Gorzej, jak to ja robię za szofera.

niedziela, 20 lipca 2014

Matka odsapuje

Każdy rodzic ma prawo do chwili odpoczynku od...swoich dzieci. Kochamy je ponad życie, poświęcamy się dla nich, ale dla zachowania jasności rozumu od czasu do czasu musimy od nich odpocząć.

Pół biedy jeśli jesteś pracującym tatą. Masz po prostu łatwiej. W pracy odpoczywasz, mimo, że "harujesz" na utrzymanie rodziny. Jednak spotykasz się z ludźmi, wychodzisz poza domową codzienność. Czasem żona przymknie oko na późniejszy powrót do domu - możesz wtedy spotkać się na piwie z kolegą, obejrzeć mecz, pojeździć rowerem, a życie już wygląda nieco lepiej. Gorzej jak jesteś mamą, opiekującą się potomstwem na cały etat, a nawet dłużej. Nie wspominam już o tak oczywistych powodach jak opieka nad dzieckiem, nakarmienie go, ululalnie do spania itp. Po prostu przyroda stworzyła nas - matki - w taki sposób, że nie mamy wiele możliwości do ruszenia się z domu bez dziecka. Karmiąc piersią jest to trudne, tym bardziej jeśli dziecko nie nauczyło się ssać jakiegokolwiek smoczka, nawet tego z mlekiem mamy. Do tego dochodzi zwyczajne przyzwyczajenie dziecka do rodzica [najczęściej matki], z którym najwięcej czasu przebywa - wtedy takiej osobie łatwiej jest malucha nakarmić, położyć spać, czy w ogóle zająć się nim bez zbędnych lamentów. Są jeszcze nasze kobiece hormony, które najzwyczajniej w świecie bez poczucia winy nie pozwalają zostawić dziecka pod opieką innej osoby. Jednym słowem jest diabelnie trudno.

Ale przychodzi taki moment, kiedy człowiek widzi różnicę. Kiedy może nieco "odsapnąć". Dziecko już wcale nie jest takie malutkie, samo biega, jje, nie "wisi" już na piersi. Czasem ten moment przychodzi wcześniej, czasem później. Ale przychodzi.

Dla mnie ten moment przyszedł kiedy moje dziecko miało 11 miesięcy. Lęk separacyjny nieco osłabł, właściwie już kończyłam karmienie piersią w ogóle, Miśka sama raczkowała, kumała coraz więcej, więc i mąż miał większe pole do popisu w kwestii zabaw z córką. Zapisałam się wtedy na siłownię. Trzy razy w tygodniu po 2,5 godziny. Jakże cenny to jest czas! wyciskam siódme poty, mam mnóstwo energii i pomysłów. Wróciłam do życia. Myślę o córce dniem i nocą, również na siłowni. Ale mój umysł chłonie daną mi wolność garściami i dzięki temu wracam do dziecka z większą dawką pozytywnego nastroju. A to znaczy, że mogę zrobić więcej, lepiej, mądrzej. 

Żródło: Internet

Od pewnego czasu mam też troszkę więcej czasu dla znajomych. Na przykład dzisiaj. Wyszłam na spotkanie z dobrą przyjaciółką o 14, a wróciłam o 19.30. Tyle godzin plotkowania o wszystkim i o niczym. Totalny luz. Choć przyznam szczerze, że wyszłam z wprawy. Zbyt długo rozmawiałam wyłącznie o kupach, nauce jedzenia, chodzenia itd. I już nie umiem rozmawiać o zakupach, kulturze, podróżach itp. bez wspomnienia o dziecku. Jest ono bardzo ważną częścią mojego życia i już nigdy tego nie zmienię. Ale to nie znaczy, że mam kompletnie o sobie zapomnieć. To rodziłoby zbyt wiele frustracji.

Taki odpoczynek należy się każdemu z rodziców. Nieważne czy jesteś kobietą czy mężczyzną. Jednej stronie jest trudniej, ale wtedy tym bardziej powinno się ją zachęcać do podejmowania innych aktywności, aniżeli wyłącznie opieka nad dzieckiem. Taka odskocznia od codzienności daje wiele. O wiele więcej niż możesz się spodziewać. A już na pewno stworzy dużo bardziej zdrową relację między rodzicami. I tego wam gorąco życzę.

sobota, 19 lipca 2014

Brud, syf, kiła i mogiła

Jak człowiek zaczyna uczyć dziecko jeść inne pokarmy niż mleko myśli: ale syf.  Ale jak pociecha skończyła rok i podczas posiłku usiedzieć na tyłku nie umie, to tamta marchewkowa fontanna to pikuś w porównaniu z brudem, jaki produkuje potem.

Pamiętam jak dziś pierwszy posiłek mojej córy. Marchewka na ścianie, podłodze, stole, leżaczku, ba, na mnie też i Bóg jeden wie gdzie jeszcze. Naprawdę wielkie wydarzenie. Pełno emocji i w naszym wypadku śmiechu. Każdy następny posiłek był coraz sprawniejszy, a dzieciak jadł, aż mu się uszy trzęsły. I jak tak spoglądam tych łaaaaadnych parę miesięcy wstecz, to tęsknię trochę do tych czasów. Dopiero co uwolniłam się od kilku posiłków mlecznych, Miśka jadła jak marzenie, zero protestów, wiercenia się. Sam dobry humor. Dziś już nie jest tak pięknie. Brud lepi się dniami i nocami w całym domu, wiercipięta go wszędzie roznosi, jeść bez specjalnych względów królewna nie chce. I, olaboga, jest przy tym głośna, uparta i kapryśna. 

Dobra, dobra. W sumie wszystko da się wytrzymać. Przy odpowiednim podejściu, nawet posiłki nie są nadmiernie denerwujące. Ale ten brud... Szału dostaję jak go widzę, a jednocześnie wiecznie brakuje mi czasu, aby ten bajzel ogarnąć. Z resztą to syzyfowe prace są. Ja chodzę za Miśką i sprzątam, ona chodzi za mną i brudzi. Nigdy nie byłam pedantyczna. Lubiłam SWÓJ bałagan i świetnie się w nim poruszałam. Kiedy nad nim nie panuję, staje się on małym koszmarem. Nie wiem gdzie co jest, szukać jednej rzeczy potrafię tygodniami (czasem łatwiej coś nowego kupić niż znaleźć stare), o zabawki się potykam (że też kiedyś śmiałam się z pewnej reklamy maści na uderzenia!), czasem ciągnę coś za sobą, przyczepionego do nogi.

Bajzel Miśki


Ostatnio wydłubywałam pestki z arbuza pół godziny, a moje dziecię w efekcie jeść go nie chciało. Za to świetnie się bawiło rozgniatając te wszystkie małe kawałeczki w rączkach i szorując nimi podłogę. Niedawno o mało zębów nie wybiłam na oleju wyciekającym z kosza na śmieci, gdzie mój mąż resztki swojego śledzika zamieścił i śmieci nie raczył wyrzucić, kładąc je po drodze do wodopoju [tak, mam drugie dziecko w domu, niewyobrażalnie duże dziecko]. Teraz orła bym wywinęła na arbuzie. Czekam tylko na ten piękny moment kiedy naprawdę mi się coś stanie. 

Już nie wspominam o codziennym praniu. To już reguła - co najmniej 2 razy dziennie dzieciaka przebieram, bo tak się uświniła, że jakbym od razu nie namoczyła ciuchów, to nic by z nich nie zostało. Ostatnio poparzyłam sobie puszki palców Vanishem próbując uratować moją ukochaną spódnicę, w której zanurzyła się brudna od czereśni buźka mojego dzieciątka. Malutka plamka po jedzeniu to już dla mnie nic nieznacząca kropeczka. Mogę w czymś takim wyjść do ludzi. Tak samo jak w spodniach z przyczepionym chrupkiem do tyłka, bo i to już mi się przytrafiło.

Nie rusza mnie już żaden brud, mniejszy od naszego. Nawet ten, za który wiecznie przepraszają niemający dzieci znajomi.

piątek, 18 lipca 2014

Gotowe odpowiedzi dla wścibskich współbiesiadników. Część 1

Będąc na imprezie z dzieckiem, nie sposób uniknąć wścibskich pytań. Zdarzają się też te mniej wścibskie, a jednak nie umiemy od razu na nie odpowiedzieć. Zebrałam takie, z którymi ja się spotkałam i było mi trudno na nie odpowiedzieć za pierwszym razem. Od tamtej pory mam przygotowaną odpowiedź na każde z tych pytań, tak aby uniknąć zaskoczenia.

Oto szczęśliwa szóstka:

1. "Ile ma?"

No tak. Nigdy nie wiadomo o co pytają. Niby nie takie trudne zgadnąć i nie takie trudne odpowiedzieć, ale jak się człowiek zawaha, pada milion innych niewygodnych pytań. Z góry więc jednak trzeba się na takie pytanie przygotować, odpowiedzieć szybki i jeszcze szybciej ulotnić się sprzed oczu osoby pytającej. Jeśli chodzi o wiek, no to wiadomo. Przygotujmy sobie odpowiedź w miesiącach i latach. Jeśli dziecko ma 16 miesięcy, to miejcie pewność, że niektórzy dopytają się o to ile to jest dokładnie [wtedy odpowiadasz, że po prostu rok i 4 miesiące], Ci którzy boją się przyznać do nieumiejętności liczenia, zrobią kamienną minę i ucichną na chwilę. Nie pozwól im na to. Od razu zrodzi im się wiele innych pytań do zadania i wystrzelą nimi jak z kałasznikowa. Jeśli pytanie "Ile ma?" dotyczy wzrostu lub wagi - najlepiej odpowiedzieć, że jesteście przed wizytą u lekarza i na dobrą sprawę nie wiecie. Istnieje szansa, że rozmówca zacznie gdybać ile ma na oko. Polecam nie dawać mu na to szansy i samemu zadać jej jakieś pytanie. Jeśli tego nie zrobicie, może być nieprzyjemnie. Ktoś będzie uważał, że jest za duże, za małe, zbyt wysokie czy niskie. Po co to komu? Tylko wbije Ci się ta opinia w głowę. Rób swoje i nie wdawaj się w takie rozmowy. Mogą tylko zaszkodzić. Przede wszystkim nie Tobie, a Twojemu dziecku.

2. Pytanie za sto punktów: ">To< zostało po ciąży prawda?"

Nie ważne czy masz dodatkowe kilogramy po ciąży, przez ciążę, czy miałaś je od urodzenia. Bez zastanowienia odpowiadaj "tak". Jest szansa, że unikniesz niepotrzebnych rad jak zrzucić kilogramy, a dodatkowo jak źle to wpływa na różne czynniki w Twoim życiu (No chyba, że chcesz tego słuchać). Dobrze wiesz, że powinnaś schudnąć (masz przecież lustro w domu), zdrowo się odżywiać i uprawiać jakąś aktywność fizyczną. Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Oczywiście są kobiety, które to osiągają większym bądź mniejszym wysiłkiem. Naprawdę je podziwiam. Jednak jest zupełnie wytłumaczalne, że mając małe dziecko masz mniej czasu. Tym bardziej, że do tego dochodzą inne codzienne obowiązki lub praca, do której wróciłaś po "urlopie" macierzyńskim.
Inna sprawa, jeśli proponowana przeze mnie odpowiedź i tak zapędzi Cię w kozi róg tryliona rad jak pozbyć się tłuszczu. Wtedy szczerze i bez ogródek powiedz, że taką wiedzę posiadasz i żadna to sztuka o nich opowiadać. Niech rozmówca weźmie na swoje barki Twoje obowiązki i pogodzi to wszystko, a do tego zadba o siebie, to wtedy wrócicie do tej rozmowy. W moim przypadku najczęściej taka odpowiedź działa, a rozmówca speszony albo zmienia temat, albo szybko ulatnia się w nieznanym kierunku.
Przytakiwanie głową nic nie da. Tylko nakręci dalszą spiralę dobrych rad, a nawet słów krytyki pod Twoim adresem. A po co Ci to? Lepiej przyjemniej spędzić ten czas.

3. "O, chyba podobne do...?"

Fajnie jeśli jest podobne do Ciebie. Gorzej jak do partnera. O ile jesteś kobietą, nie trudna to odpowiedź. "Bynajmniej mąż jest pewien, że to jego dziecko", albo "mąż się nie wyrzeknie" ;). Gorzej jeśli jesteś facetem. Powyższe odpowiedzi trudno byłoby przełożyć na kobietę, skoro to ona rodziła wasze dziecko. Dla facetów nie mam żadnej podpowiedzi. Nie miałam takowego doświadczenia. Moja córka, jest do męża uderzająco podobna. Do mnie minimalnie. Nikt mu takich tekstów nie mówi, za to mnie - zawsze.
Swoją drogą sama zadałam ostatnio takie samo pytanie innej parze. Okazało się, że "ojciec", do którego podobny był synek, był bratem matki. Para się tylko uśmiechnęła, my też się uśmiechnęliśmy. Głupio było wszystkim. W takiej sytuacji lepiej by było, aby od razu wytłumaczyć, że to nie ojciec. Oszczędzilibyśmy pytającemu przypału. Choć nie powiem - śmiesznie wyszło.

4. "Czy na pewno takie małe dziecko można... (np nosić w nosidełku itp)?"

Zawsze odpowiadajcie "tak". Skoro to robicie, to nie ma co się wahać. "Tak noszę dziecko w nosidełku, mimo, że ma 2 miesiące. Ma silny kręgosłup i utrzymuje sztywno główkę, nie widzę przeszkód", "tak, nie wysadzam jeszcze dziecka na nocnik, nie jest jeszcze na to gotowe", "tak, jedziemy na wakacje z 4 miesięcznym niemowlęciem za granicę, pediatra jest przekonany, że to dobry pomysł" itp.

5. "Jeszcze nie chodzi?"

Jedno z moich ulubionych pytań. Jakby moje dziecko było gorsze, bo nie zrobiło pierwszego kroku przed 12 miesiącem życia. Jeśli Twoje dziecko ma rok [bo wtedy takie pytania padają najczęściej], albo nie skończyło jeszcze 18 miesiąca, nie jest wcześniakiem i rozwija się w normalnym tempie to nie ma co się martwić. Nie wdawaj się też w dyskusje. Odpowiedz po prostu, że ma jeszcze czas. Bo taka jest prawda.

6. "A nie mogliście dziecka zostawić z babcią?"

To zależy jaka jest intencja pytającego. Jeśli widać, że to po prostu zwykłe pytanie, odpowiedź brzmi "nie". Przecież widać to na pierwszy rzut oka ;) Jeśli się nie tłumaczycie, najczęściej to ucina niepotrzebną dyskusję. Jeśli widać, że takiej osobie, albo przeszkadzają biegające po sali dzieci, albo nie widzi sensu ich "przemęczania" na takiej imprezie problem jest bardziej złożony. W naszym przypadku Miśka świetnie sobie poradziła. W drodze na ślub wyspała się w samochodzie i hasała grzecznie do 23. A raczej tańczyła [gwiazda Żyrardowa, całe miasto chyba ją już zna]. Potem usnęła mi w ramionach i niestety wisiała tak do 2 nad ranem, kiedy to zmusiłam męża do powrotu do domu. W naszym przypadku każdy komentarz o "męczeniu" dziecka nie zdawał egzaminu, odpowiadaliśmy zgodnie z prawdą, że sami najlepiej znamy nasze dziecko i wiemy na ile możemy sobie z nią pozwolić. Młoda para z resztą udostępniała nam pokój jakbyśmy zdecydowali się zostać na noc. To nasz wybór był, aby obejrzeć oczepiny i zmykać do domu. Nie znajduję niestety odpowiedzi dla osób nielubiących dzieci na imprezach. Ok, są męczące, czasami nieznośne. Ale nasze jak dotąd było bardzo grzeczne i nie spotkaliśmy się z opinią, że przeszkadza. Wręcz przeciwnie - zachwytom nie było końca :)

Część pierwsza dzisiaj. Na drugą, mam nadzieję, zbiorę materiały przy następnej okazji do imprezowania :) Jeśli o czymś zapomniałam, być może mi umknęło. Ale nie pozostawię tak tego :)
Do następnego! :)

środa, 16 lipca 2014

Jak przeżyć imprezę z małym dzieckiem i nie zwariować?

Gorący to czas imprezowy. Zapewne niejeden z rodziców ma przed sobą okazję, by na takie wydarzenie zabrać swoją pociechę (tudzież jest zmuszony z braku opieki nad nią w tym czasie). Może to być wesele, urodziny, chrzest, komunia czy po prostu grill u znajomych. Okazja jest ważna dla was, dla dziecka natomiast to jedna z wielu szans na psoty, nawet jeśli nie są zamierzone.

Dziś chciałabym wymienić kilka podstawowych praw, jakimi rządzą się takie wyjścia. Czerpię inspiracje wyłącznie ze swojego doświadczenia.

1. Jeśli kupisz super kieckę (lub garnitur) i założysz ją zbyt wcześnie, jest prawie pewne, że dziecko wytrze o nią buzię po posiłku, zrobi kupę i podczas przewijania wierzgnie umazaną nogą w twoim kierunku lub dotknie brudną rączką czegoś co zostawi niezmywalny ślad na wymarzonym stroju.

2. Nawet jeśli założysz kieckę na ostatnią chwilę, może zdarzyć się TYM RAZEM wpadka, opisana powyżej. Z tą różnicą, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż plamę zauważysz po wyjściu, będąc już daleko od domu i nie mając szansy przebrania się.

3. Jeśli kupisz super strój swojemu dziecku na tę okazję, możesz być pewien, że będziesz musiał dziecko przebrać co najmniej raz, dlatego przyda się drugi super strój, No chyba, że nie przeszkadza Ci ta paskudna plama na brzuszku pociechy ;)

4. Jeśli nie zapewnisz dziecku odpowiedniej ilości snu podczas dziennej drzemki, możesz być praktycznie pewien, że Twoja pociecha narobi niezłego zamieszania jeszcze przed godziną 21.00. 

5. Zabierając wózek możesz mieć szansę ululania dziecka do spania podczas imprezy, dzięki czemu dłużej na niej zostaniecie. Gdy wózka jednak nie zabierzesz, to owszem spędzisz czas dłużej na imprezie, ale przykuty do krzesła z wtuloną w Ciebie pociechą.

6. Rozbudzając w dziecku miłość do tańczenia możesz uchronić się przed zabieraniem mnóstwa zabawek ze sobą [którymi, bądźmy szczerzy, dziecko i tak nie będzie się bawić, a nuda dopadnie go jeszcze szybciej niż sobie wyobrażasz]. Ale UWAGA! Jednocześnie możesz nie zjeść ani jednego posiłku w spokoju. O siadaniu i odpoczynku - zapomnij.

7. Jeśli wstydzisz się wystąpień publicznych i gapienia się na Ciebie przez całą noc, pozbądź się wstydu. Na pewno będziecie w centrum uwagi. No chyba, że impreza będzie pełna dzieci - w tym wypadku próżno szukać jakichkolwiek reguł.

8. Zachowując spokój i wyrozumiałość dla dziecka zmniejszasz szansę na nieprzewidziane marudzenie.

9. Przygotowując utarte i sprytne odpowiedzi na szereg standardowych pytań ze strony gości na temat swojego dziecka, ustrzeżesz się przed marnowaniem czasu na tłumaczenie zawiłości swojego rodzicielstwa.

10. Jeśli zostały Ci kilogramy po porodzie, znajdzie się choć jedna osoba, która to zauważy i głośno o tym powie. Plus jest taki, że masz dobrą wymówkę. Minus, jeśli ta wymówka nie jest prawdziwa i kilogramy to efekt Twojego niedbalstwa ;)


A wy? co byście dołożyli do praw, jakimi rządzi się wyjście imprezowe młodych rodziców z dziećmi?

czwartek, 10 lipca 2014

Stres PRZED- i POrezonansowy

Wyczuwalny gołą ręką guz okazał się niegroźną naroślą. Stres przed badaniem rezonansu mózgu sięgał zenitu. Wizje armagedonu czającego się za rogiem siały postrach we mnie, u mojego męża, a i córka zaraziła się obawami i cały dzień kleiła się do mnie niemiłosiernie.

Mogę powiedzieć głośne UFF i modlić się o to, by dalsze badania wyszły tak samo dobrze.

Prawda jest taka, że się starzeję. Strzyka w kręgosłupie, biodro chyba już z panewki całkowicie wypadło, bóle głowy są tak silne, że czuję opuchliznę nawet na oczach. Jakby tego było mało wspomniane wcześniej badanie wykazało starzenie się mózgu nieco szybciej niż powinien. Trzeba pogodzić się z myślą, że na starość - jeśli dożyję - będę albo głupieć, albo kompletnie o niczym nie pamiętać. Nie wiem co gorsze. Mężowi zapowiedziałam, że będzie się musiał ze mną męczyć, albo jak chce niech sobie idzie w troki, byleby zrobił to szybko i bezboleśnie. Popatrzył na mnie, popukał się w czoło i powiedział, że mam już pierwsze symptomy głupoty skoro tak gadam. Temat zakończony.

Trzeba korzystać póki mogę - może jakiś kurs, szkolenie, studia... Czas jest odpowiedni - Urząd Pracy rulezzzz, może rzucą się ku pokrzepieniu mego mózgowia? Kiedyś wszystko zapomnę, ale póki jeszcze cokolwiek działa, to można korzystać. A nóż jeszcze się "odmłodzę"?? ;)

wtorek, 8 lipca 2014

3 dni do samodzielności, ale bez pośpiechu

Do dziś się dziwię,że można nauczyć się czegoś tak ważnego jak chodzenie w 3 dni. Córa mnie zaskoczyła i jak w piątek opuściła na nóżkach brzeg kanapy samodzielnie to w niedzielę wędrowała już po całym domu. Matka cała w skowronkach. Doczekała się.

Już myślałam, że nauka chodzenia będzie tak samo ślamazarna jak nauka raczkowania. A tu niespodzianka pełną parą. Przyznam szczerze, że kamień z serca też zrzuciłam, bo zaczynałam się martwić. Córa wstawać zaczęła dopiero po skończeniu pierwszego roku życia. Wcześniej najwidoczniej na to ochoty nie miała. Albo wolała uczyć się mówić, niż biegać ;)

Do mojego niepokoju bardzo przyczyniły się inne matki. Opinie typu "Jeszcze nie chodzi!?" nie pomagają. Wręcz szkodzą. Potem matki szaleją i na siłę stawiają dzieci na nóżki. Potem na siłę też ciągają za ręce i "chodzą" z nimi po domach i ogródkach. Dzieci widać od razu, że nie mają na to ochoty. Ale co poradzić, gdy pociechy innych babek chodzą od 10 miesiąca życia [btw raczkują od 7go!], wszędzie trąbią, że jeśli nie próbuje chodzić/wstawać/podnosić się do pierwszego roku życia to należy się martwić, a ciotki-klotki dzwoniąc do matki non-stop wypytują o postępy w nauce chodzenia.

Po pewnym czasie nauczyłam się ignorować wszystkie opinie. Oczywiście, że się martwiłam nadal. Gdzieś z tyłu głowy była obawa,że coś jest nie tak. Ale dużo lepiej żyło mi się ze świadomością, że dając Miśce swobodę w nauce poruszania się, robię dla niej wszystko to co najlepsze. Skoro nauczyła się już raczkować, niech robi to jak najdłużej. Podobno to pomaga. Poza tym nawet lepiej dla mnie, że tak nie szaleje po domu. Mogłam do tego czasu spokojnie pracować podczas, gdy Miśka się bawiła. Teraz dopiero się zacznie. Choć szczerze powiedziawszy mam cichą nadzieję, że jednak i ta opinia innych matek się nie sprawdzi w naszym przypadku ;)

środa, 2 lipca 2014

jestem gruba, a poza tym to maszkara ze mnie

Będzie krótko i na temat.

Kobiety! Opanujcie się!

Licytowanie, która jest brzydsza, grubsza i ma gorsze zdjęcia nie ma sensu. Każda z nas ma własne poczucie wartości. Ja mam wysokie poczucie wartości. Ale jeśli czytam, że ktoś jest gruby, ma wałeczki, a w ogóle to maszkarą jest, to mi się nóż w kieszeni otwiera jak patrzę na ich zdjęcia, a tam obrazek typu "gdyby nie skóra to by się kości rozleciały". Nerw mi puszcza. Oko dryga. Ręce opadają.

Tak. Mam nadwagę. Tak. Walczę z nią. Tak. Przy tym wszystkim mam wysokie poczucie wartości. Tak. Widząc takie opinie, załamuję się. A moje poczucie wartości znacznie się obniża.

I biję się mocno w pierś za to, że ważąc znacząco mniej, postępowałam tak samo.

O_o

wtorek, 1 lipca 2014

Zakupoholiczka do N-tej potęgi

Wiem, że każda baba tak ma. Ale to już zakrawa o pomstę do nieba, gdy ostatnie pieniądze poszły w szlag.

Pensji to ja już nie pamiętam dawno. Aby ratować budżet domowy - sprzedałam wózek dziecka - taki 3 w 1. Zastrzyk gotówki był. No właśnie. BYŁ. Już go ni ma. Rodzice się rzucili kasą na naszą rocznicę ślubu. Zostało 400 zł. Wszystko poszło w 2 tygodnie. NI MA!

Patrzę w portfel i nie dowierzam. Próbuję sobie przypomnieć na co wydałam te pieniądze. Pierwsze co przychodzi mi na myśl to garnitur dla męża. No tak - 250 zł pękło! A potem dostaję obuchem w twarz, bo przypomniało mi się, że mąż mi oddał do portfelika te pieniądze. Szlag. No to na co w końcu je wydałam???

Oczywiście kupiłam sobie parę rzeczy - a to sukienkę, a to buty [2 pary], bo idziemy na wesele. Muszę przecież ładnie wyglądać. Mało tego. Szczupło muszę wyglądać i jednocześnie ma mi być wygodnie, a to wymaga trochę większych nakładów finansowych, nawet jak się kupuje na wyprzedaży. No właśnie i tu dochodzę do meritum. WYPRZEDAŻE. Pod tym hasłem kryje się chyba cała moja rozrzutność. Kilka bluzek więcej nie zaszkodzi. Córce z tej okazji kupiłam chyba całą wyprawkę na większy rozmiar. Plus kilka rzeczy w obecnym rozmiarze - a to sukienkę, a to buty, wszystko pod hasłem: wesele. Na pewno kilka razy byłam w sklepie z żywnością, nakupiłam jedzenia dla dziecka, dla nas, ale też parę bzdur, bez których, bądźmy szczerzy, poradziłabym sobie świetnie, ale po prostu je lubię. Często też kupuję owoce sezonowe, no bo zaraz ich nie będzie! A te drogie są. Czasem gniją, bo kupię ich tak dużo, że nie ma ich kto jeść, Albo dlatego, że znalazłam robaka w czereśniach i już ich nie ruszę za Chiny.

Nie mogę sobie przypomnieć reszty. Mam zaskakującą pamięć. Ze szczegółami potrafię powtórzyć najnowsze ploty, wypomnieć mężowi jakieś mega stare przewinienie, czy wyrecytować często czytany dziecku wierszyk. Ale jeśli chodzi o zakupy musiałabym chyba wszystko skrzętnie zapisywać, bo w tym wypadku mózg mi się dziurkuje niepostrzeżenie.

Jestem chora nieuleczalnie. Nie widzę ratunku w tak beznadziejnym przypadku. Być może to bezrobocie czegoś jednak mnie nauczy? Oby. Bo inaczej cienko widzę naszą finansową przyszłość.