niedziela, 31 sierpnia 2014

Odświeżyć młodość. O tym jak matka szalała na wieczorze panieńskim.

Miałam wychodne. Dziecię całe, ojciec sprostał zadaniu, matka się nie upodliła. Za to wybawiłam się za te 2 lata posuchy jak nigdy. Teraz zdycham, ale to wątek mało ważny.

Miło było sobie powspominać jak było kiedyś, na długo przed urodzeniem dziecka. Na wieczorze panieńskim, jeszcze milej przypominało się, jak wyglądały sobotnie wyjścia. Muzyka rodem ze studenckich klubów, stara, taneczna, taka.. hmmm...proximowa [nie przychodzi mi inna myśl do głowy, kto zna Proximę ten wie]. Ja wywijająca energicznie razem z przyjaciółką, kuzynką i jej koleżankami. Polujący faceci w tle. Migające w rytm światła i zasłona dymna. Pot się leje, kieliszki brzęczą, słychać stłumiony śmiech. Co to było za życie! Tylko jedno się zmieniło. Coraz gorzej czuję się rano, po imprezie ;)

A jak wyglądają wieczory panieńskie? Cóż, każda wie jak mogą wyglądać. Ten był przeciętny, bo i organizacja kiepska. Ale tak jak podejrzewałam towarzystwo dopisało, muzyka też, więc i zabawa była dobra. Na tyle dobra, że przyszła Panna Młoda wyszła z imprezy jako pierwsza, ledwo żyjąc. To te karniaki. Jak nic. A to znaczy, że lepiej być nie mogło :)

Mogłabym opowiadać ze szczegółami, co i jak. Ale nie będę. Jedyne co zrobię, to polecę każdemu z rodziców takie wyjście. Niezbyt często, od czasu do czasu. Tak, aby odświeżyć sobie pamięć o młodości, ale nie przeholować w drugą stronę. Mimo zmęczenia, mimo zamykających się powiek, mimo miliona obowiązków jakie czekają nas dzień po, takie wyjście daje kopa na następnych parę miesięcy ciężkiej, rodzicielskiej pracy.



*obrazek pożyczony od pixabay.com

czwartek, 28 sierpnia 2014

Co było, a nie jest



Wiem, wiem. Co było, już nie wróci. I nawet tego nie chcę. Ale przy okazji szukania zabawnych fotek na wieczór panieński mojej kuzynki, natknęłam się na wiele innych zdjęć z mojej przeszłości. Bywało różnie, raz dobrze, raz źle. Ale pod wieloma względami było wspaniale.

Pamiętam te rozterki, które dziś wydają mi się śmieszne. Miłostki, które w jakiś sposób ukształtowały mnie taką, jaką jestem teraz. Dobrych przyjaciół, z którymi można kraść przysłowiowe konie. Głupie kłótnie, które dziś nie mają żadnego znaczenia, a wtedy były końcem świata. I wiele innych rzeczy, ludzi i przygód jakie przeżyłam i pamiętam do chwili obecnej. Gdyby nie zdjęcia, to bym tego wszystkiego nie pamiętała.

Zawsze uwielbiałam fotografię. Wiele lat temu, szukając jakiegoś zajęcia, aby nie myśleć zbyt wiele o byłej miłości, postanowiłam, że zrobię coś dla siebie. I poszłam na profesjonalny kurs fotografii. Nauczyłam się mnóstwa rzeczy, tylko pieniędzy zawsze brakowało na rozwój zainteresowań. W każdym razie od tamtej pory uświadomiłam sobie, że fotografie zawsze były mi bliskie. Wspomnienia jakie się kryją za tymi obrazami są we mnie wyryte i wystarczy spojrzeć na jedną z nich, a jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przypomnę sobie wszystko co najważniejsze.

Nie bez powodu przecież co jakiś czas oglądam całą stertę zdjęć i plików, po to, aby nie zapomnieć niczego z mojego życia. Odświeżam pamięć i celebruję te chwile. Jednak od urodzenia dziecka, a nawet wcześniej, od kiedy zostałam mężatką, zaprzestałam swojego zwyczaju. Życie codzienne i nowe obowiązki tak mnie pochłonęły, że zwyczajnie nie miałam na to czasu. 

W pośpiechu oglądając niektóre ze zdjęć podjęłam kilka decyzji, z których najważniejsze są trzy. Po pierwsze chciałabym odnowić/odświeżyć wszystkie znajomości, które dla mnie coś znaczą. Ba, myślałam nawet o tym, by spróbować odezwać się do osób, z którymi się pokłóciłam, a zwyczajnie za nimi tęsknię i ciekawa jestem jak im się życie ułożyło. Pewnie mi się to nie uda, ale spróbować warto. Po drugie znaleźć czas na celebrowanie chwil ze zdjęciami i odświeżanie pamięci. Po trzecie spisać gdzieś, na przykład na odwrocie zdjęć, możliwie jak najwięcej z tego, co pamiętam. 

Po tych wszystkich przemyśleniach, zastanawiam się tylko po co to robię? Mam jakąś dziwną potrzebę rozliczania się z przeszłością, a przecież "co było, a nie jest nie liczy się w rejestr", czy jakoś tak to brzmiało. I chyba dzieje się tak dlatego, że aby pójść na przód i nie oglądać się za siebie, trzeba się rozliczyć z tym, co już było i bez żadnych skrupułów ruszyć dalej. Ze spokojem w duszy i porządkiem w głowie. I tego sobie i wam życzę.


*czeluście Internetu jak zwykle niezawodne w poszukiwaniu fotek :)

środa, 27 sierpnia 2014

Matka Polka od słoików

Lenistwo postrzegane jest zazwyczaj jako wada, a nie zaleta. A tymczasem to dzięki tej wrodzonej cesze człowiek wymyśla nowe rzeczy, tworzy wynalazki, myśli bardziej innowacyjnie i jest niesamowicie kreatywny. Czemu więc czuję się jak kiepski substytut matki w oczach innych matek, gdy przyznaję się, że nie gotuję często, za to wysługuję się wszelkiego rodzaju słoikami dla niemowląt?

Byłam święcie przekonana, że będę gotować. Nawet to lubiłam. Ale naczytałam się o trudnym i dosyć drogim procederze pozyskiwania produktów ekologicznych i znalazłam wytłumaczenie dla swojego lenistwa. Jednak w rozmowach nigdy nie używałam tego argumentu jako wymówki. Mówiłam szczerze, że tysiąc razy bardziej wolę pobawić się z dzieckiem, pobyć obok córki, niż tracić czas na gotowanie. I tak jest do dziś.

Przyszedł jednak czas, kiedy to moje dziecko coraz rzadziej wybiera tę metodę karmienia i coraz częściej domaga się maminej kuchni. Szczęście takie, że mamy sezon na świeże owoce i warzywa, więc za dużo roboty z tym nie mam. Kupuję takie, myję i podaję dziecku [jak trzeba też obiorę, czy pokroję, a co;) ]. Obiady me dziecię nadal zje ze słoika bez problemu. Nie ma z tym problemu pewnie dlatego, że i ja nie robię z igły widły. Raz podam coś z domowej kuchni, raz ze słoika.

Problem będzie, gdy dobroci natury się skończą, a pomidory ze sklepów będą trącić sztucznością. Trzeba zakasać rękawy i gotować. Liczę tylko na to, że moje półtoraroczne dziecko będzie rozwijało potrzebę naśladownictwa i mamie trochę pomoże. Taki tam sposób spędzania czasu z maluchem to wspólne gotowanie. I wilk syty i owca cała.

A tymczasem kontynuuję tradycję i terapię duszy przyznając się wszem i wobec, żem słoikowa matka. Taki trochę żal, że od początku nie gotuję, ale przyszła kryska na Matyska i rękawy zakasać trzeba. Słodkie lenistwo zostawimy na późniejszy czas.

Słoiki od zycierzeczy.pl - swoją drogą, fajny pomysł ich wykorzystania :)

wtorek, 26 sierpnia 2014

Jak z obrazka

Idzie. Wysoki, postawny, lekko kręcone włosy, niezbyt duży zarost. Krok ma pewny, zamaszysty. Błysk w oku. Jeśli ktoś myśli, że to mój mąż, to się myli. Mówię o ginekologu, u którego miałam ostatnio wizytę.

Lekki paraliż mam w nogach. Dobrze, że jestem druga w kolejce, bo bym chyba nie wydusiła z siebie nawet pisku zachwytu. Choć i to byłby wstyd. Mam co najmniej 15 minut na przyzwyczajenie się do myśli, że muszę się rozkraczyć przed tym człowiekiem. Ocieram zimny pot na czole, przełykam ślinę i staram się nie uciec w popłochu. Moja kolej.Wchodzę. Wydusiłam zdawkowe dzień dobry, nawet powiedziałam z czym przychodzę. Tak miłego człowieka tej profesji nie spotkałam jeszcze nigdy. Zazwyczaj byli to panowie [tak panowie, a nie panie, bo część żeńska wykonująca ten zawód jest mniej delikatna], którzy albo zepsuci swoim zawodem napawali mnie obrzydzeniem, albo nieśmiali chłopcy zaczynający dopiero swoją przygodę z ginekologią. Egzemplarz jakiego miałam przed sobą był inny. Taki wyjątek od reguły, tyle że to jeszcze gorzej dla mnie, bo ochota ucieczki była jeszcze silniejsza. Załatwiliśmy co trzeba [bez podtekstów!] i mogłam w końcu oddychać spokojnie.

Za czasów, gdy miałam przywilej posiadać kartę człowieka ubezpieczonego i mogłam chodzić na prywatne wizyty za darmo, uciekałam przed każdym ginekologiem, który przekraczał wzwyż linię brzydoty. Przystojny ginekolog paraliżował mnie od stóp do głów. Jednym zdaniem - zachowywałam się jak nastolatka, która musi po raz pierwszy odezwać się do obiektu swoich westchnień. Widok to był arcyzabawny. Puk puk - proszę wejść - wchodzę i lekko mnie zamurowało - o przepraszam, musiałam pomylić gabinety [w najlepszym razie odpowiadałam pełnym zdaniem, często jednak kończyło się na zwykłym "pomyłka", czy "przepraszam" w bardziej zaawansowanej formie]. I w nogi.

A jednak, wybierałam ginekologów płci męskiej. Nie bali się nigdy określać rzeczy jasno i wyraźnie, a jednocześnie byli delikatni. Choć najczęściej były to typy starego zbereźnika, młodego narcyza, cnotka niewydymka czy zadufanego bufona, to i tak wolałam ich od pierwszej lepszej z góry oceniającej mnie kobiety.

Zanim Michalina pojawiła się u mnie w brzuchu, zawsze unikałam tych przystojnych. Nie wiem, czy podświadomie bałam się ich, czy może na tyle mi się podobali, że głupio było mi się od razu, bez ceregieli przed nimi rozbierać. Ciąża zrobiła ze mnie kobietę odważniejszą, bo ginekolog, który się mną wtedy opiekował należał do tych powyżej normy brzydoty. Był raczej typem zadufanego w sobie bufona, ale nie bałam się go. Choć pamiętam jak wietrzyłam co nieco przez pół godziny, bo Pan szanowny odebrał telefon od przyjaciółki i nie raczył oddzwonić w późniejszym terminie. Pamiętam też traumę, gdy badał mnie przy moim mężu. Nie wiem czy Ślubny przeżył tę samą traumę, w każdym razie ja na pewno strzeliłam buraka. 

Od tamtej pory nadal oblewa mnie pot na myśl o wizycie u ginekologa w ogóle, nie wspominając tych przystojnych egzemplarzy. Ale nie uciekam w popłochu. Nawet czasem wyduszę porządnie sklecone zdanie. I to napawa mnie optymizmem, bo wizyt będzie więcej. Z przymusu, a nie z chęci.




A teraz coś z przymrużeniem oka;)

źródło: oryginalnyhumor.blog.onet.pl

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Przepoczwarzanie się



"Taka to ja nie będę nigdy". No cóż. Wraz z punktem siedzenia zmienia się punkt widzenia. Wielokrotnie już zdałam sobie sprawę z tego, że mogę się mylić, a swoimi sądami i czynami wyrządzić innym krzywdę. Bardzo dobrym przykładem jest to, w jaki sposób myślałam przed urodzeniem dziecka, a jak diametralnie się to zmieniło po jego urodzeniu. Kilka przykładów poniżej.


Hałasy:
Kiedyś: Jakaś tam jednorazowa imprezka nie powinna nikomu przeszkadzać. Trochę hałasu i tyle. Wielka mi sprawa. Ale tak od razu dzwonić po policję? co to za ludzie, juz dawno zapomnieli jak to jest być młodym. Chamy jedne. Hihihahahaaa.
Teraz: Czy oni nie mogą się przyciszyć? No zaraz mi dzieciaka obudzą. Znów nie prześpi nocy spokojnie, a wtedy chyba padnę na pysk. Idę im coś powiedzieć. Ale zaraz, zaraz zamiast przeprosić i postarać się  uciszyć, śmiechem reagujecie na moją prośbę i nic sobie z tego nie robicie? Co ja mam z wami zrobić? Chyba bez telefonu na policję się nie obejdzie.


Pomysłowość:
Kiedyś: Nie no, znów Wspólnota wymyśla głupoty, aby wyciągnąć od nas dodatkowe pieniądze. No po co komu plac zabaw? Matki mogą sobie pójść pod szkołę z dziećmi, daleko nie mają.
Teraz: Kurczę, nie ma tu gdzie pójść z dzieckiem. Wszędzie daleko. Przydałby się ten plac zabaw pod domem.


Monotematyczność:
Kiedyś: Czy niektórzy nie mają dość paplania wyłącznie o swoim dziecku? Ja się pytam co u nich, a ona do mnie, że dziecko usiadło w końcu samodzielnie, że zrobiło minę numer 10 po raz pierwszy, że ma już 8 zębów. Mam dosyć słuchania tego.
Teraz: Znajomi nie posiadający dziecka kompletnie mnie nie rozumieją. Są tacy mało poważni. Nie wiedzą jak to jest panicznie i nieustannie martwić się o kogoś, kto jest taki bezbronny i jak to jest cieszyć się z każdej małej umiejętności. Moje dziecko to przecież moje życie. Nie zmienię tego i nie chcę tego zmieniać.


Plany na przyszłość:
Kiedyś: Życie jest takie beznadziejne. I co ja mam teraz ze sobą zrobić? Może zmienię profesję, może miejsce zamieszkania, lub wyjadę, gdzieś daleko byle dalej.
Teraz: I co ja teraz zrobię? Pracy brak, na zmianę na to co lubię jest już nieco za późno, a poza tym niby chcę iść w świat, ale jednocześnie nie chcę. Chyba założę swoją firmę.


Poświęcenie:
Kiedyś: Ja taka jak moja mama nie będę nigdy. Nie poświęcę się dla dziecka i nie zostanę w domu. Będę pracować non-stop, realizować się, mąż nie będzie jedynym żywicielem rodziny.
Teraz: O Boszzze, jestem taka jak moja mama. Nie pracuję, nie mam czasu na realizację swoich zamiarów, a właściwie to mam potrzebę siedzenia z dzieckiem. Nie chcę jej opuszczać. Chcę wychodzić, ale jeśli tylko będzie to możliwe z chęcią zabrałabym córkę ze sobą.

Spanie z dzieckiem:
Kiedyś: Nigdy nie będę spała z dzieckiem, odłożę do łóżka i ma zasypiać samo.
Teraz: Kochane maleństwo musiało się przeprowadzić od rodziców do swojego łóżka w 3 miesiącu życia. Jak ja to przeżyję? Jak mąż chce, to niech sobie uczy samodzielnego spania, ale beze mnie. Ja na pewno nie dam rady i się złamię.


Mogłabym tak wymieniać bez końca. Praktycznie każde moje przekonanie i wierzenie "poszło w las". Nie umiem wyrazić słowami tego, jak bardzo się zmieniłam. Przekonania, postawy i priorytety. Parę lat temu, gdyby kiedykolwiek ktoś mi powiedział, że będę taka, jaka jestem teraz, to bym stuknęła się w czoło. Najlepsze jest to, że nie jest to wcale taka zła zmiana. Patrząc wstecz, z obecnego punktu widzenia, to byłam pusta i głupia. Nie żebym nie miała szacunku do swojej przeszłości. Mam. Uwielbiam wspominać to, co było kiedyś. Ale to już przeszłość i cieszę się, że mam ją już za sobą. A przede mną jeszcze tyle nieodkrytych rzeczy, zmian postaw i przekonań. Po co się przed tym bronić? Aż chce mi się powiedzieć, że tylko głupcy się nie zmieniają. I pomyśleć, że kiedyś bałam się takich zmian, a teraz tylko na nie czekam.

* fotografia to jak zwykle efekt gorączkowego przeszukiwania Internetu ;)

czwartek, 21 sierpnia 2014

Wyobrażenia vs fakty, czyli 5 mitów, jakie obaliłam tuż po urodzeniu dziecka

Nie umiem policzyć ile razy wmawiałam sobie, że jestem "złą matką". Gdzieś dawno temu, przed urodzeniem córki, moje wyobrażenie macierzyństwa wyglądało mniej więcej tak, że będę sobie z łatwością radziła ze wszystkim. Pranie, sprzątanie, gotowanie to pikuś. Popracować też będę miała czas, a jak dziecko się obudzi i zapłacze tylko machnę nogą leżaczek i zaśnie spowrotem. Moje dziecko przecież będzie takie samo jak ja w jego wieku - spokojne, grzeczne i bezproblemowe. A ja jako bardzo doświadczona kobieta w temacie dzieci i ich wychowywania pozjadałam wszystkie rozumy i będę umiała zapanować nad niegrzecznym dzieckiem.

rys. Magda Danaj


To, jak bardzo się myliłam, okazało się właściwie od razu, tuż po urodzeniu córki. Mała nie przespała pierwszej nocy ani przez chwilę, a właściwie beczała wniebogłosy, póki jakaś dobra dusza w postaci jednej z położnych o 3 nad ranem przyszła do naszej sali, sprawdziła, że nie mam pokarmu i oznajmiła, że dziecko jest głodne. Ja matka wszystkowiedząca nie miałam zielonego pojęcia o tym, bo byłam przekonana, że "ja to tylko piersią karmić będę i od razu morze mleka z tego powodu wypłynie". Potem zderzanie z rzeczywistością było tylko coraz bardziej dotkliwe. 

"Moje dziecko będzie spało wyłącznie w swoim łóżeczku w swoim pokoju, lub ewentualnie w wózku przy naszym łóżku". Ten mit obalałam już w szpitalu, nie wspominając tego, co robiłam po powrocie do domu. Otóż w szpitalu pierwszej nocy Miśka non-stop beczała. Więc większość tej nocy spędziła u mnie na rękach. Drugiej nocy budziła się tak często, że z raną w kroczu nie miałam ani siły ani ochoty wstawać tak często. Do tego dochodziła zaczynająca się burza hormonalna i paniczna obawa o to, że coś się mojemu dziecku stanie. Nie mogłam przez to spać. Córka była tak owinięta w becik i tak wysoko była w "mydelniczce", że z poziomu łóżka ledwo ją widziałam. Dodatkowo wydawała dziwne dźwięki, tzw "duszki", o których dowiedziałam się, że są normalne dopiero parę miesięcy po porodzie. To samo było w domu. Jak zasypiała, odzywały się "duszki", a ja skakałam wtedy na równe nogi. Wpojono mi też, że powinna jeść co 2 godziny, więc budzik regularnie wibrował mi pod poduszką skutecznie budząc mnie wtedy, gdy dopiero co usnęłam. O wygryzionych sutkach, pełnych strupów nie wspomnę. Byłam wykończona. I się złamałam. Miśka na stałe spała między nami, w naszym łóżku. Co prawda przez 3 miesiące tylko, ale to sprawa na oddzielny post.

"Moje dziecko zasypiać będzie samodzielnie odłożone do łóżeczka lub wózka". Właściwie udaje mi się to dopiero od niedawna. Do dziś odczuwam skutki wielogodzinnego noszenia dziecka na rękach lub uczenia jej samodzielnego zasypiania metodą "ponieś-połóż". Odkąd córka skończyła rok, a ja przestałam ją karmić piersią, jak ręką odjął wszelkie problemy ze snem.

"Codzienne spacery to podstawa". Codziennie to my się werandowaliśmy, bo Miśka włożona w wózek beczała tak, że cała okolica ją słyszała, a ja spalałam się ze wstydu. Jedynym wyjściem było poczekanie, aż uśnie mi na rękach i uważne odłożenie jej do wózka. Wtedy często się budziła, ale czasem to się udawało. Mogę na palcach u rąk policzyć, ile razy wyszłam z Miśką w gondoli na spacer podczas pierwszych paru miesięcy jej życia. 

"Jak każde inne dziecko, moja córka będzie zasypiała jak tylko odpalę samochód". No cóż. Jakby to ująć. Nabawiłam się nerwicy jeżdżąc za kółkiem z wrzeszczącym dzieckiem na tylnym siedzeniu. 

Od tamtej pory przyszłym mamom polecam uważne przeczytanie literatury dotyczącej pierwszych chwil z maluszkiem i uczenia go spania "u siebie" od pierwszych chwil życia. Mamom, które zrobiły te same błędy co ja, będące nadal w tej trudnej sytuacji, radzę jednocześnie zaciśnięcie zębów (bo niestety trzeba przeczekać problemy, bo "nic na silę") oraz paradoksalnie większy luz w kwestii co maluszek powinien, a czego nie. Tym mamom, które mają za sobą podobne doświadczenia jak moje, mogę tylko pogratulować i życzyć wykorzystania zdobytej wiedzy przy następnym maluszku i/lub dzielenia się nią ze znajomymi spodziewającymi się dziecka. Nieczęsto przecież przyszłe mamy mają okazję posłuchać tego, jak naprawdę wygląda życie z noworodkiem. To co słyszą najczęściej (albo co chcą usłyszeć), to to jak cudownie jest mieć dziecko i jak bardzo się je kocha. Jednak rzeczywistość to nie tylko bezgraniczna miłość do nowego członka rodziny, to także wielki trud i mnóstwo sił włożonych w jego wychowanie.


wtorek, 19 sierpnia 2014

Dar zapominania

Zastanawialiście się kiedyś jak dużo zawdzięczacie lukom w pamięci? Mózg na szczęście nie jest narządem niezawodnym. Dzięki niemu nie tylko więcej rozumiemy, czy szybciej się uczymy. Również właśnie dzięki jego niedoskonałości wydarzyło się wiele wspaniałych rzeczy na świecie.

Po głowie chodzi mi pewne pytanie. Pomyślcie przez chwilę, że jesteście pierworodnym dzieckiem i rodzice zawsze opowiadali wam, jacy niegrzeczni byliście w dzieciństwie. Jednak jak zapytacie o konkrety nierzadko nie potrafią ich wskazać. Czy jakby o wszystkim pamiętali, mielibyście rodzeństwo?

Staram się łapać każdą chwilę z córką, chłonę je, często je zapisuję, aby nie uleciały w kosmos. Jeszcze częściej fotografuję - a to mina numer 173, a to pierwszy raz na rowerze, a to pierwszy guz, czy pierwsza dłuższa drzemka. Okazji jest tysiące. Jedyne czego nie mam czasu zapamiętywać, a i nie mam na to ochoty, to te gorsze chwile. Gdzieś w zakamarkach pamięci mam jeszcze godziny wiszenia na cycu i drętwienia tyłka, chwile, gdy uczyliśmy dziecko zasypiać samodzielnie, bez płaczu, chwile, gdy Miśka darła się wniebogłosy w samochodzie i wózku, czy kiedy wymusza na nas określone czynności. Tak, wiem że się zdarzyły, ale jak to konkretnie wyglądało, co dokładnie się wtedy czuje i jak źle mi było - to wszystko ulatuje. Samo. Bez mojej pomocy. 

Życie jest cudowne. Są dobre i złe chwile, które uczą nas różnych rzeczy. Zapominamy jednak niektóre z nich po to, by móc ruszyć dalej. Nie chciałabym żyć przeszłością i nie mieć czasu na teraźniejszość, czy planowanie przyszłości. Tak jest na szczęście nie tylko w przypadku wychowywania dzieci, ale też w innych dziedzinach życia. Nie byłoby mnie tu, gdzie jestem, gdyby moja pamięć nie miała dziur. A już na pewno nie pomyślałabym o drugim dziecku. Bo wiem, że na początku było źle, ale co dokładnie się działo, zniknęło z mojej pamięci. I dobrze mi z tym.


*źródło fotki- Internety :)

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Do ludzi chcę!

Nieważne czy jesteś na urlopie macierzyńskim kilka miesięcy, rok, czy może dołożysz do tego wychowawczy. Prawda jest taka, że jak już minie najgorszy okres w opiece nad noworodkiem, chcesz już "wyjść do ludzi" ogólnie rzecz ujmując. I nie ważne też kiedy nadejdzie ten piękny czas - po miesiącu, po kilku miesiącach, czy być może po roku. Należy Ci się powrót do świata.

Pamiętam taki moment w moim życiu. Nastąpił właściwie tuż po urodzeniu dziecka. Zawsze byłam wiercipiętą. Trudno było mnie zatrzymać w domu. Wyraźnie więc cierpiałam z powodu "uziemienia". Kochałam tę małą istotkę ponad życie i nie chciałam jej opuszczać choćby na chwilę. A jednocześnie desperacko pragnęłam wyjść z domu. Być może mój przypadek był ciężki, bo same spacery były koszmarem, gdyż Miśka położona w wózku wrzeszczała przeokropnie i każdy spacer kończył się na rękach. Jazda samochodem to był stres, bo ciągły płacz córki wytrącał z równowagi nawet najspokojniejszych ludzi jakich znam. Każde wyjście choćby do sklepu, kończyło się zostawieniem listy zakupów mężowi, bo dziecko ryczało. Znajomi rzadko wpadali, bo większość z nich mieszka w centrum miasta, a my daleko na jego obrzeżach. Jedynym momentem w tygodniu był wyjazd na weekend na wieś do moich rodziców. Taka mini odskocznia, choć sprawy mojego powrotu do żywych nie załatwiała. 

O ja głupia, gdybym na samym początku wiedziała ile jest możliwości dla młodych mam, to by mnie chyba w domu nie było w ogóle. Zacznijmy od ćwiczeń z maluszkiem. Przewspaniała sprawa. Na ćwiczenia można uczęszczać już po 6-12 tygodniach od porodu [w zależności czy rodziło się naturalnie czy przez cc]. Dodatkowym plusem, oprócz powrotu do formy oczywiście, jest ćwiczenie poprzez zabawę z dzieckiem. Taki fun z korzyścią dla dwojga. Można było znaleźć też zajęcia ogólnorozwojowe dla maluszków, czy kursy masażu niemowląt. O kinie dla młodych matek nie wspomnę. No mnóstwo propozycji. Ja niestety przytłoczona codziennymi obowiązkami, jakie godziłam z pracą zawodową [tak, urlopu macierzyńskiego nie dane mi było doświadczyć], nie miałam pojęcia, że coś takiego istnieje. 

Szukać czegokolwiek dla siebie zaczęłam mniej więcej na około 7 miesięcy po urodzeniu dziecka. Celowałam w ćwiczenia. Krucho z pieniędzmi było, więc ten moment odłożyliśmy. Potem był lęk separacyjny - rzecz, o której mogłabym się rozpisywać na kilka stron. I tak jak Miśka miała 11 miesięcy nie wytrzymałam i w końcu powiedziałam basta. Szukałam zajęć z ćwiczeniami z dzieckiem w grupie z innymi młodymi mamami w okolicy. Takowe w mojej okolicy albo nie ruszyły z powodu braku zainteresowania, albo mówiono mi, że mam za duże i przez to zbyt ruchliwe dziecko do takich zajęć. Na szczęście wpadłam na inny pomysł. Znalazłam małą firmę zajmującą się zajęciami dla najmłodszych. Jakie zdziwienie miałam, że coś takiego w ogóle istnieje. Nie wspominając już o tym, że jest całkiem prężnie prowadzone i ma tak duże zainteresowanie.

Szybko zadzwoniłam do koleżanki mającej córkę młodszą od mojej o 2 miesiące i opowiedziałam jej o moim odkryciu. Aby było nam raźniej poszłyśmy we czwórkę - ona, ja i nasze córki. Miałyśmy mieszane uczucia co do tego, czy takie zajęcia nauczą czegokolwiek nasze dzieci, ale miały z pewnością kilka plusów. Po pierwsze "wyszłyśmy do ludzi". Samo w sobie miało to wielkie znaczenie. Do tego nasze dzieci nigdy wcześniej za bardzo z innymi dziećmi się nie bawiły. Już na próbnych zajęciach było widać gołym okiem, że te dwie małe istoty były mocno wycofane w porównaniu do ich rówieśników. Trafiłyśmy w dziesiątkę. Nie minęło kilka zajęć, a nasze dzieci się rozkręciły. Nie do poznania były ich interakcje z innymi uczestnikami zajęć. A to ile się nauczyły w tak krótkim czasie przekroczyło moje oczekiwania, i to znacznie. Jeśli nie byłyśmy zmuszone, nie opuszczałyśmy właściwie żadnych zajęć. Szkoda tylko, że właścicielka firmy przeprowadziła się i zajęcia się skończyły. 

Postanowiłyśmy z kilkoma mamami, by kontynuować spotkania u jednej z nich w domu. Wiele z nas się wykruszyło, ale z kilkoma mamami utrzymujemy kontakt i regularnie się widujemy. Już nie na zorganizowane zajęcia, bo to bez Pani prowadzącej nam się średnio udaje, ale dla samego towarzystwa. Jesteśmy z kilku różnych światów, ale rozumiemy się świetnie. To niezwykłe, jak mogą połączyć ludzi ich dzieci. Przygoda to była wspaniała i mam nadzieję będzie trwać. 

Ciągle mam jeszcze w głowie siebie sprzed kilku miesięcy, gdy jeszcze o takich zajęciach nie wiedziałam. I na wspomnienie tego faktu, aż ciarki mnie przechodzą, że nie pomyślałam o takiej opcji wcześniej. Mogłam o tym wiedzieć, ze względu na wykształcenie, ale amnezja poporodowa zrobiła swoje. I pomyśleć, że przez tak długi czas pozostawałam kimś innym, niż jestem, że mogłam połączyć chęć powrotu do życia z chęcią ciągłego pozostawania przy dziecku. Głupia ja.

Puszczanie baniek na dzień dziecka - fot. rozmyta z szacunku dla prywatności innych mam i ich dzieci

Zabawa w pociąg - fot. rozmyta z szacunku dla prywatności innych mam i ich dzieci

sobota, 16 sierpnia 2014

Uwaga! Książka.


Ja, urodzona po to, by czytać, nie dokończyłam ani jednej książki od półtora roku. Książka mojego ulubionego autora jest męczona przeze mnie tak długo, że jak tak dalej pójdzie Jonathan Carroll wyda kolejną, a ja nadal poprzedniej nie skończę.

W domu pełno półek. A na nich nic innego tylko książki. Zanim urodziłam Michalinę, 40% mojej pensji szło na książki, bądź czasopisma im poświęcone. Jak nie czytałam, to pisałam recenzje. I tak w kółko. Ba, moje dotychczasowe doświadczenie zawodowe było związane głównie z branżą wydawniczą. Całe życie podporządkowałam literaturze. Po urodzeniu dziecka jedynymi książkami jakie przeczytałam do końca są te dziecięce, z mnóstwem obrazków, albo poradniki typu "Jak nauczyć dziecko spać". I tym sposobem stare, jeszcze nie przeczytane książki straszą, że zakurzą się na śmierć.

Kierowana nadzieją na urlop zabrałam jedną książkę w papierze i kilka elektronicznych, wgranych na czytnik. Koleżanka mająca dziecko w wieku Miśki opowiadała, że przeczytała całą czterystu stronicową książkę podczas tygodniowego urlopu nad morzem. Mogę tylko przypuszczać, że jej mąż miał wielki powrót do czasów dzieciństwa i zajmował się ich córką, albo mają cudowne, bardzo samodzielne dziecko, bo ja takich chwil, kiedy mogłam czytać, miałam niewiele. Fakt, nadrobiłam sporo z mojej lektury, ale daleko jeszcze mi do czasów, kiedy w tydzień urlopu mogłam się pochwalić kilkoma przeczytanymi w całości książkami.

Aż boję się przyznać, że przegapiłam parę gorących nowości na rynku. Specjalnie. Nie patrzę na nie, aby nie mieć pokusy ich kupienia. I tak jak kiedyś kupno książki na prezent dla mnie wiązało się z ryzykiem, że już ją mam, tak teraz każda podarowana mi nowość na rynku będzie mile widziana. Muszę w końcu znaleźć czas na stare hobby. Czemu nie spróbować od dziś?
Żródło: Internety jak zwykle ;)

czwartek, 14 sierpnia 2014

Jak dobrze mieć sąsiada

Jeśli moje życie zależałoby od sąsiadów, wyszłabym na tym jak Zabłocki na mydle. 

Dotychczas zawsze trafiałam na miłych, porządnych ludzi. Nikt nikomu nie wchodził w paradę. Jak działo się coś złego, każdy sobie starał to wytłumaczyć i więcej źle się nie zachował. Nie było chamskich odzywek, robienia "na przekór" i niestosowania się do ogólnie przyjętej etykiety. A mieszkałam w wielu miejscach, trudno mi je teraz zliczyć. Tyle, że dotychczas były to mieszkania wynajmowane, samodzielnie, z lokatorkami czy z moim obecnym mężem. Gdy wzięliśmy ślub, postanowiliśmy już więcej nie płacić nikomu do kieszeni i postarać się o całkowicie swoje lokum. Właściwie ciężko było już z dostaniem kredytu, bo nasze zarobki były za małe o 200 zł za miesiąc, ale jakoś się to udało. Szukaniu mieszkania dużo czasu nie poświęciliśmy, właściwie było to jedno z pierwszych przez nas obejrzanych. Wyglądało idealnie. Przestronne, siedemdziesiąt parę metrów kwadratowych, łapało się więc na dofinansowanie w programie Rodzina na swoim. Sąsiedzi to same młode pary, w dużej większości mające dzieci, bądź ich oczekujący. Ideał dla młodego małżeństwa, które w perspektywie paru lat zamierzało rodzinę powiększyć.

Od początku mieliśmy pod górkę. I ten nieszczęsny kredyt, i szukanie dobrej ekipy remontowej, która nie okazała się zbyt dobra, i zbyt mało pieniędzy na remont, co skutkowało gorszymi jakościowo materiałami wykończeniowymi, i zalewanie ścian w czasie deszczu. Ręce opadały czasami. Ale wiedziałam, że jak już się z tym uporamy, w końcu odpoczniemy. Okazało się, że to tylko początek.

Bądź co bądź, ale w mieszkaniu na osiedlu wśród innych ludzi najważniejsza jest dobra atmosfera sąsiedzka. Wprawdzie się z nimi w jednym mieszkaniu nie mieszka, nie żyje się z nimi na co dzień, ale jeśli nie są ludźmi na odpowiednim poziomie to bywa ciężko.

My niestety trafiliśmy na najgorsze okazy. Nasze osiedle to takie skupisko osób kłótliwych, roszczących sobie prawa do wszystkiego, niewidzących niczego poza własnym nosem i nieszanujących siebie na wzajem. Oczywiście są wyjątki, ale każdy wyjątek potwierdza regułę. Ktoś mógłby powiedzieć, że trafił swój na swego. Też się nad tym zastanawiałam, ale doszłam do wniosku, że nie żyłabym tak dobrze ze swoimi poprzednimi sąsiadami, gdybym miała cechy naszych obecnych. Opinię o naszych sąsiadach podziela też parę innych współwłaścicieli na osiedlu. Po prostu nie da się z nimi żyć.

Jedni regularnie hałasują nocą. Co z tego, że mają małe dziecko, które do 22:00 nie śpi, potem pewnie pada przemęczone, a rodzice hulają jeszcze bardziej. Gdy zwraca im się uwagę mówią do swoich znajomych, że "nic mi nie zrobi, jestem u siebie", a impreza trwa dalej. Drudzy hałasują od czasu do czasu. Są młodzi, można ich zrozumieć. Jednak czasem przesadzają i gdy zwraca się im uwagę powinni zareagować inaczej niż śmiechem i szyderstwami "bo im się należy i tyle". Inni znów mają gdzieś sąsiadów i hałasują całe dnie. Wierci taki tu i tam niezależnie od pory dnia i nocy, nie przestrzegając regulaminu prac remontowych, jaki nasza wspólnota uchwaliła. Przez takie egzemplarze chamstwa i nieuszanowania drugiego człowieka dziecko mi się nabawiło lęku przed wszystkim co szumi, wierci itp. A przecież poodkurzać trzeba, od czasu do czasu mikser włączyć też by się przydało. Suszarki do włosów od roku nie używam. Nie wspomnę już o naszym permanentnym pechu, kiedy tylko uda się usnąć Michalinie, ktoś zapragnie mieć wywierconą dziurkę na obrazek. Gdyby nie to, co przeżyłam na tym osiedlu, pewnie bym wybaczyła wszystkie niekontrolowane wiercenia, czy imprezy od czasu do czasu. Ale tu się tak nie da zrobić. Człowiek zwraca uwagę spokojnie i najbardziej miło jak może, a spotyka się z chamstwem, niezrozumieniem i wyzwiskami.

"Wyprowadzamy się" - postanowiłam. Wytrzymać musimy jeszcze rok - o tym wyraźnie mówi nasza umowa hipoteki. Mieszkanie jednak na sprzedaż wystawiliśmy już teraz w darmowych ogłoszeniach lokalnych. Na razie zainteresowanie nikłe, ale być może, kiedyś trafi się ktoś, kto idealnie wpasuje się w klimat osiedla. Albo będzie miał na tyle silną osobowość, by zatrząść porządnie wspólnotą i ją zmienić. Ja takiej siły nie mam. Za to coraz częściej marzy mi się domek, gdzieś z dala od sąsiadów. Bo co jeśli trafią się nam jeszcze gorsi od tych, których mamy teraz?


U nas na osiedlu w większości takie egzemplarze mieszkają.Źródło: jeja.pl

wtorek, 12 sierpnia 2014

O czym marzy noworodek?

Jak byłam świeżo upieczoną mamą mówiono mi, abym zbyt dużo nie kupowała, bo i tak się potem okaże, że nie wszystko będzie mi potrzebne. Tak, to się sprawdziło. Wiele rzeczy wylądowało w kącie i nie było użyte ani razu. Jednak były takie rzeczy, które były mi potrzebne, ale nie było mnie na nie stać, aby kupić je ot tak po prostu. Musiałam wybierać ich tańsze odpowiedniki. Niekoniecznie wyszło mi to na dobre. Mówiłam sobie, że to tylko kwestia czasu i ktoś kiedyś kupi nam coś fajnego na prezent. Trochę się przeliczyłam, bo wiele osób nieposiadających potomstwa kompletnie nie wie co kupić [tak, ja też wcześniej nie wiedziałam i też głupoty kupowałam]. Natomiast Ci, którzy dzieci mają nieco starsze, jednak zapominają o potrzebach młodych matek. Ja przypomniałam sobie o nich w dniu, gdy dostałam MMSa od koleżanki ze zdjęciem jej nowonarodzonego synka. Nagle się okazało, że nie mam pomysłu na prezent, jaki przyniosę przy pierwszej wizycie u maluszka. Zupełnie jakbym nigdy wcześniej młodą matką nie była. 

Postanowiłam przeszukać Internety. Szukałam, szukałam i znalazłam. Żeby nie robić tego wszystkiego na darmo, zaczęłam spisywać listę najfajniejszych rzeczy. I tak oto powstał niniejszy skromny katalog :)

Lista prezentów na babyshower/pierwszą wizytę u noworodka - czyli coś czego młoda mama być może sama sobie nie kupi, ale fajnie byłoby to mieć. I nie mówię tu o super drogich prezentach, bo większość kosztuje mniej niż 100 zł.

1. Zabawki

Tak malutkie dziecko oczywiście nie będzie się bawiło super skomplikowaną zabawką. Zasada jest taka - im prościej tym lepiej.
Polecam na przykład gryzaczek Żyrafkę Sophie. Hit ostatnich czasów, który niestety nas ominął ze względu na jego cenę.
Dobrym pomysłem jest też zakup jakiejś zabawki do wózka, czy fotelika. Może to być na przykład pozytywka czy też inna, ciekawa zawieszka. Na przykład pozytywka Sterntaller [nakręca się poprzez wyciągnięcie sznurka, więc dobrze, aby był ktoś obok dziecka], bądź zabawka z lusterkiem Skip Hop.

Kilka linków:

Żyrafka Sophie
Zabawka do nosidełka Skip Hop
Mini-pozytywka Sterntaler


2. Wspomnienie życia płodowego

Dopiero urodzony maluszek nie zna nowej rzeczywistości i bardzo tęskni za ciepłym brzuszkiem swojej mamy. Warto mu pomóc w takim przejściu z jednego świata do drugiego. Ważne, aby taki maluszek od samego początku miał kontakt z rzeczami, które mu to ułatwią, stąd najlepiej je wręczyć młodej mamie przed porodem, bądź tuż po nim.
Taką rzeczą może być miś z bijącym serduszkiem czy przytulanka pachnąca jak mama firmy Cuski, ewentualnie przytulankowy kocyk z metkami.

Kilka pomysłów:

Przytulanka z metkami - ten jest super, my akurat mamy krówkę.
Cuski - my mamy niebieskiego miniboo, ale jakbym miała wybierać jeszcze raz wybrałabym tego większego, fioletowego :)
Przytulanka z bijącym sercem

3. Ułatwiacze życia

Młoda mama ma tyle na głowie, że przydałaby jej się mała pomoc. Dobrze zorganizowana torba na spacer, zaczep do kubka z herbatą dla mamy, dodatkowa torba na zakupy do wózka, mały zestaw do przewijania mieszczący się w kobiecej torebce na szybkie wyjścia z maluszkiem, poduszka do karmienia, czy butelka samonagrzewająca się - to wszystko się bardzo przydaje, jednak nie na wszystko nas w efekcie stać. 

Parę pomysłów na to wszystko podsyłam tu:

Organizer do wózka Skip Hop
Uchwyt na kubek
Boczna siatka do wózka na zakupy
Pudełko na akcesoria do przewijania z przenośnym przewijakiem
Poduszka do karmienia
Samonagrzewająca się butelka

4. Czas na design

Są też dużo normalniejsze rzeczy, które młoda mama zapewne sobie kupi, tyle, że w tańszej wersji - bez ślicznych dodatków, nadruków, bez designu po prostu. A przecież dużo milej wycierać maluszka ręcznikiem z głową małpki, przykrywać miękkim kocykiem w sówki, nosić go w nosidle lub chuście w fajne zygzaki.

Kilka linków:

Okrycie na cieplejsze dni  
Kocyk na chłodniejsze dni  [my mamy taki w sówki - super ciepły i miły w dotyku]
Ręcznik-ośmiornica lub na przykład z głową małpki Skip Hop
Nosidełko Tula  - droższy prezent, ale bardzo przydatny
Chusta Womar - polecam tę z kółkiem dla mało wprawionych kangurów, bez kółka dla tych, którzy umieją lub chcą się nauczyć chustowiązania

5. Można bez nich żyć, ale jaka frajda je mieć

Organizer na pieluchy i kosmetyki dla dziecka do łazienki, pojemnik na zabawki - te stacjonarne bądź te kąpielowe, suszarka na butelki, podgrzewacz samochodowy, projektor gwiazdek z kołysankami, lampka nocna - to wszystko fajne rzeczy, które miło mieć, ale nie jest to takie konieczne.

Kilka linków:

Pojemnik na zabawki Trunki  -nieco tańsza wersja lub 3 sprouts - nieco droższa wersja
Pojemnik na zabawki do kąpieli Babymoov  lub Nuby
Podgrzewacz samochodowy Beaba  [ten i tylko ten, kupiliśmy dwa inne, tańsze, ale nie są warte nawet grosza]
Projektor gwiazdek Pabobo z dźwiękiem
z lampek polecam te raczej z niebieskim światłem, lub innym, ciepłym odcieniem [aby oświetlały pokój delikatnie, tworzyły atmosferę nocną, a jednocześnie nie rozbudzały maluszka]
- Girlanda
- Barbapapa do przytulania
- Lampka ledowa z Ikei
Suszarka do butelek i smoczków
Organizery na pieluszki:
- Beaba
- J.J. Cole
- my mamy taki [klik] i bardzo go polecam, jednak za Chiny nie mogę go znaleźć w którymś z polskich sklepów - kupiliśmy go jakiś czas temu tylko za 34 zł w sklepie Pink or blue].



Oczywiście lista prezentów jakie można kupić mogłaby się nigdy nie kończyć, bo przecież jest tyle wspaniałych rzeczy! Trzeba tylko pamiętać, aby dobrać prezent do osoby. Nie każdemu będzie się podobać wzór, który podoba się nam, nie każda mama ma ten sam pomysł na opiekę nad maluszkiem, a to co jednemu się  przyda, dla innego będzie bezużyteczne. Kupując więc prezent miejmy to na uwadze i starajmy się po pierwsze dobrać jak najlepiej podarunek, a po drugie nie obrażać się, jeśli nie będzie wykorzystywany. Bo tak jak każde dziecko jest inne, jedni rodzice od drugich również się od siebie różnią.

sobota, 9 sierpnia 2014

Wielkie oczy robię...

...gdy moje niespełna szesnastomiesięczne dziecko co chwilę pokazuje jak dużo już rozumie. Szok. Muszę zacząć uważać co przy niej mówię, co i jak robię i jak się zachowuję. Wiedziałam, aby uważać na to wszystko, ale zderzyłam się z rzeczywistością tuż po napisaniu tekstu poprzedniego [KLIK]

Na przykład sytuacja z wczoraj, podczas kąpieli córy, mężu ścisnął mi mocno rękę:
Ja: Ała!! to boli
Mężu: Daj, pogłaszczę, to przestanie.
Ja: To nic nie da. Całuj!
Miśka: >cmok<


Uśmialiśmy się serdecznie. A potem trochę pomyślałam i stwierdziłam, że no w sumie mogłam się tego spodziewać. Już od jakiegoś czasu całuje lale i inne ulubione przedmioty, jak jej powiem "daj buzi lali" czy "pocałuj lalę". Słowo "przytul" też już rozumie od paru miesięcy. "Sprzątamy", "podnieś", "wrzuć", nazwy ulubionych zabawek i bardziej złożone zdania rozumie wręcz rewelacyjnie. Podobnie z tym jak wyglądają niektóre przedmioty i umiejętnością ich pokazania na obrazku. Ba, Miśka buduje już nawet dosyć skomplikowane "budowle" z klocków, a nie osiągnęła jeszcze przecież 18 miesięcy, które są wyraźnie zaznaczane na wszelkiego rodzaju pudełkach. Dobrze wie, gdzie stoją jej buty i jak mówię, że "wychodzimy" lub "jedziemy" bez wahania je przynosi. Dopasowuje też kształty, rozmiary, kolory, czy wielkości i stało się to jakiś czas temu ot tak, z dnia na dzień. Ostatnio zauważyłam nową umiejętność precyzyjnego wskazywania, gdzie ją boli, gdzie się uderzyła, czy gdzie zrobiła sobie "kuku", co jest dosyć pomocne, bo zastosowałam bardzo popularny chwyt, zwany całowaniem bolącego miejsca i jak ręką odjął, po płaczu.

Słowotwórstwo rozwija się jej lawinowo, choć często znajduje sobie jedno określenie na pewien "zbiór" . Na przykład "kaka" oznacza zarówno kaczkę, żabkę i świnkę, "nionio" oznacza misia, małpkę, słonika i ostatnio do tej grupy zakwalifikowała też swojego ulubionego pluszaka, psa z Ikei ;) "daj to" oznacza zarówno to, co dosłownie przez to można rozumieć, jak i "weź to ode mnie". Podobnie z "am mniam" - mówi tak nie tylko jak jest głodna, ale też jak chce jej się pić. Jak jej podam jakąś rzecz i powiem w zdaniu "masz", ona odpowie "mam". Najśmieszniej reaguje na krowy. Nie wiem czemu ubzdurała sobie, że krówka nie robi "muuu", tylko "buuuu". Według Miśki też owieczki robią tak samo jak krowy, choć już co do tego nie jest taka pewna. Słynne "mama", "tata" i temu podobne wyrazy przeszły już do porządku dziennego. Wyczekuję teraz tego pięknego dnia, kiedy Miśka będzie sklecać już proste zdania (choć w sumie już to robi z "daj to"). Znajoma mego męża mówiła, ze jej córa koło 18 miesiąca, prawie z dnia na dzień, nauczyła się mówić wielu słów i łączyć je w dwuwyrazowe zdania. Córka mojej koleżanki z kolei w tym samym wieku śpiewała już "Wlazł kotek na płotek i mruga". Obydwie co prawda były "żłobkowe", a Miśka nie jest. Choć nie robiłabym z tego reguły, bo sąsiadki córka też jest żłobkowa, ma ponad dwa lata i dopiero teraz zaczyna rozwijać się u niej mowa, jednak wcześniej z kolei biła rekordy w umiejętnościach ruchowych, czego o mojej córce powiedzieć nie można. Kuzyn Miśki ma 2,5 roku i dopiero coś próbuje mówić, jednak nadal ma dużo mniejszy zasób słów niż Michalina. Tak więc co dziecko, to inne umiejętności w określonym wieku. Nie można porównywać. Tym porównywaniem tylko człowiek wpędzić się może w niezły stres, ale to już osobny temat.

Nie ukrywam, że co chwilę szczęka mi opada, bo co chwilę Miśka pokazuje mi coraz więcej. I dziwi mnie to dużo bardziej, niż dziwiło podczas jej okresu niemowlęcego. Wtedy co tydzień czytałam wszelkie opisy, czego mniej więcej w tym czasie uczy się dziecko i byłam na to przygotowana. Z dziećmi powyżej roku jest to tak nieprzewidywalna i indywidualna sprawa, że nikt nie pokusił się o napisanie dokładnego kalendarza rozwoju. Można takie informacje znaleźć, jednak są tak ogólne, że właściwie nie należy ich sobie brać do serca. I tak sobie myślę o córce i innych dzieciach jakie znamy w podobnym wieku, że każde z nich właściwie jest kompletnie inne. I to jest w tym wszystkim najciekawsze, bo jak sobie opowiadamy z ich mamami, co nowego robią nasze dzieci, to każda wielkie oczy robi. Bardzo wielkie oczy.

piątek, 8 sierpnia 2014

Czym skorupka za młodu...

Nie od dziś wiadomo, że wychowanie ma duży wpływ na to, jakimi ludźmi będziemy jako dorośli. Na nas, jako rodzicach, ciąży niezwykła odpowiedzialność za małe istoty będące naszymi dziećmi.

Kiedyś, dawno, dawno temu, na studiach uczyłam się o roli wychowania i genów. A że ukończyłam kierunek mocno związany z socjalizacją młodych ludzi, wbijaliśmy sobie to do głów po tysiąckroć przez całe pięć lat naszej nauki. Oczywiście nie da się oszukać genów i to jacy dziś jesteśmy to mniej więcej w 50 % ich zasługa. Drugie 50% to cała reszta, nazywana socjalizacją. Składa się na to nie tylko wychowanie, ale też atmosfera rodziny, role, jakie przyjmujemy, czy autorytet jakim jesteśmy dla swoich dzieci. Dobrze to obrazuje ostatnio popularna kampania o naśladownictwie zachowań dorosłych przez dzieci. Ty krzyczysz, dziecko to widzi i też to robi. Ty rzucasz śmieci na ulicę, dziecko takie zachowanie powtarza. I tak dalej. To, czego przez wiele lat mnie uczono, teraz mam na co dzień. Jestem niejako wzorem do naśladowania przez moje dziecko. I powiem szczerze jest to bardzo stresujące.

Staram się jak mogę, ale wybaczcie, nie jestem wolna od błędów. Popełniam je i każdy to robi. Ale staram się też je naprawiać. Wiem, że nie można krzyczeć na przykład na męża w obecności dziecka, a jeśli to się stanie, powinno się też pogodzić po kłótni przy dziecku. Będzie wiedziało, że można się na siebie złościć, ale też zakończyć to trzeba przeprosinami i pogodzeniem się. Wiem też, że jeśli robię wszystko sama w domu bez pomocy z drugiej strony, to ono się tego nauczy i zawsze będzie miało obraz kobiety-matki jako kury domowej. Tego bym nie chciała dla swojej córki. Chciałabym aby była kobietą niezależną i partnersko podchodziła do związku. Jeśli ja piorę i zmywam naczynia, to druga osoba na przykład gotuje i wynosi śmieci. I staram się swojej córce dawać też taki przykład w naszej rodzinie. 

Mój mąż właściwie tylko gotuje, bo mi szczerze powiedziawszy ta czynność się bardzo nie podoba i robię to okazyjnie. Nie wymagam tego od męża. Robi to, bo lubi. Jednak całą resztę czynności mój mąż robi, bo musi. Wynoszenie śmieci jest jedną z nich. Niestety bez kilku przypomnień o tym fakcie i w końcu awantury, gdy jest już więcej niż trzy worki zapełnione, a śmieci rozlewają się tu i ówdzie, się nie obędzie. Podobnie ze sprzątaniem, gdy uważam, że ja już się nasprzątałam i kolej męża, czy też innymi czynnościami. Opieka nad dzieckiem przypada mi, jednak też potrzebuję czasu dla siebie, nawet jeśli nigdzie nie wyjdę danego dnia. Jednak to też sprawa ciężka między nami, bo mężowi trudno zająć się dzieckiem tak, abym ja miała czas dla siebie choćby przez chwilę, bo córka jak tylko może podbiega do mnie i coś chce. 

Jest ciężko z podziałem obowiązków. A dokładniej z tym jak my sobie to wyobrażamy, a jak jest naprawdę. Jednak nic nie jest w stanie sprawić bym się poddała i przestała walczyć o równy podział obowiązków. Bo mimo, że mąż ma etat w pracy i parę dodatkowych zleceń, to ja mam ze trzy etaty przy opiece nad dzieckiem i nie da się tego porównać. Jeszcze niedawno miałam też pracę na etat i u nas w domu było tak samo jak jest teraz, ale to też nie jest argument do tego, aby mi dołożyć obowiązków, bo wciąż mam ich za dużo. I walczę o to wszystko nie tylko dlatego, że chcę, aby mi było lżej, ale też po to, aby nauczyć partnerstwa moje dziecko. I tak, uczę ją tego od samego początku, bo im wcześniej się zacznie, tym bardziej prawdopodobne, że dziecko tę wiedzę przyswoi. Będę dumna, jeśli choć trochę z niej zostanie mojej córce na przyszłość.
Podział obowiązków według andrzejrysuje.pl

A jak to się ma dla mam chłopców? Nie jestem jedną z nich, choć nigdy nic nie wiadomo ;) Ale bardzo bym chciała, aby mojej córce trafił się odpowiedni "egzemplarz". Taki, któremu mama nie podstawia pod nos jedzenia do trzydziestki, którego mama nie biegnie z paniką w oczach, gdy ten się lekko uderzy, która nie pozwala się mu dotykać do garów, odkurzacza, żelazka i wszystkich innych sprzętów gospodarstwa domowego. Chciałabym, aby sam, bez wymuszania tego na nim, zaproponował pomoc swojej ukochanej. A przede wszystkim, by ją doceniał. Całego świata nie zmienię, jednak żywię wielką nadzieję, że ktoś taki dla mojej córki kiedyś, w przyszłości się znajdzie.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Zasypianie trudne jest

Pamiętam jak dziś. Miśka miała 3 miesiące i powoli męczyło nas wspólne spanie z dzieckiem. Chciałam, aby córka nauczyła się ładnie zasypiać w swoim łóżeczku. Ba, pragnęłam, aby nie budziła się przy każdym odkładaniu z ramion. Desperacja była tak duża, że sięgnęliśmy po literaturę "fachową".

Od tamtego czasu minął już grubo ponad rok. Tamte czasy wspominam z ulgą, że już tego nie przeżywam. I do dziś niezmiennie twierdzę, że jak się czegoś dziecka nie nauczy od razu, to potem jest kłopot. I nie każdy rodzic ma na tyle samozaparcia i determinacji, by wytrzymać to, co my przeżyliśmy w związku z nauką samodzielnego zasypiania.

Zazdrościłam koleżankom,że ich dzieci pięknie śpią. Nie w nocy, a w dzień. Mogły odpocząć, lub zrobić coś sensownego. Moje dziecko spało mi na ramionach. Są różne przyczyny, począwszy od matczynych hormonów, przez lęk o dziecko, po remont za ścianą, który non-stop dziecko wybudzał. Wolałam, aby spała smacznie i długo na ramionach, niż budziła się co chwilę poza nimi. Jednak zaczęło mi to przeszkadzać - nie mogłam się ruszyć przez dłuższy czas, nie wspominając już nawet o zaspokojeniu fizjologicznych potrzeb. Pragnęłam, aby Miśka ładnie spała w swoim łóżeczku, tym bardziej, że od jego kupna, w ogóle go nie używaliśmy. 

Byłam zielona w temacie tak malutkich dzieci i miałam żal do całego świata, że mnie nikt nie oświecił, jak z noworodkiem postępować, by było nam łatwiej. Poszukałam jednak informacji w sieci (oj ja głupia, że w ciąży tego nie zrobiłam) i znalazłam książkę Tracy Hogg. To ta pani od zaklinania niemowląt i tłumaczenia ich języka. Po lekturze jej książek biłam się w piersi na swoją głupotę i od razu przystąpiłam do działania. Nie będę tłumaczyć jej metody, bo publikacje są ogólnie dostępne, a streszczenia łatwo wyszukać w Internecie. My podeszliśmy do nich z dużą rezerwą, choć na początku rygorystycznie jej przestrzegaliśmy. O ile nocne zasypianie szło nam rewelacyjnie od pierwszej nocy, to z drzemkami dziennymi przeżyliśmy trzymiesięczną gehennę. Podczas gdy Miśka ładnie memu mężowi zasypiała wieczorami i to prawie na całą noc, to w ciągu ja dnia nie dawałam rady. Usypianie jej trwało godzinę, czasem dwie, a spała zaledwie pół godziny. Metoda podnieś-połóż coraz bardziej nadwyrężała mój kręgosłup, a pot lał się ze mnie strumieniami, bo to upalne lato było. Mąż musiał sobie kilka dni wolnego wziąć, aby mi pomóc, bo fizycznie już sobie nie radziłam. Dało to jakiś skutek, ale determinacja spadała, bo ile można wytrzymać cykl co trzy godziny, gdzie właściwie większość czasu zajmuje zasypianie, a na spanie już go brakuje, bo dziecię już głodne? Koszmar.

Pamiętam, że w tamtym okresie dużo płakałam. Potem już dało się przyzwyczaić i z każdym miesiącem było coraz lepiej. Mieliśmy na tyle silną determinację do osiągnięcia celu, że nie robiliśmy wyjątków nawet podczas urlopu czy choroby dziecka. Choć nie przeczę - był moment, gdy chcieliśmy się złamać, jednak nasze dziecko tak przyzwyczaiło się spać samo, że z nami nie chciało, nawet gdy była chora i osłabiona. To ja się wtedy przeprowadziłam do jej pokoju na czas choroby i czuwałam śpiąc tuż przy jej łóżku na podłodze.

Gdy Miśka skończyła pół roku można było zauważyć znaczną poprawę. Zaczynała czasami spać dłużej niż pół godziny. Choć i to już nam nie przeszkadzało, bo i zasypianie trwało dużo krócej. Też trochę z luzem podeszliśmy do tej metody, nie trzymając się jej kurczowo za każdym razem. Dodatkowo jej pory czuwania ciągle się wydłużały i drzemek siłą rzeczy było już mniej. Po raz pierwszy od jej urodzenia poczułam ulgę. Nawet w samochodzie już nie wrzeszczała jak szalona, a nawet potrafiła w nim zasnąć (tu też Miśka nie była "standardowym" dzieckiem, tak samo, jak ze smoczkiem, zasypianiem w wózku, spaniem samodzielnie i darciem się wniebogłosy). Ząbkowanie dało w kość nocą nieprzerwanie przez 2 miesiące, jednak naprawdę dało się to przeżyć, po zahartowaniu się wcześniej.

Obecnie ciągle nadziwić się nie mogę, że mojemu dziecku wystarcza jedna, dwugodzinna drzemka dziennie. Jak jej nie ma i zaśnie wcześniej przy okazji jakiejś naszej krótkiej podróży samochodem, to potem musi spać jeszcze raz, ale niezbyt długo. Przesypia noce, odkąd powoli zaczynałam odstawiać ją od maminego mleka. W samochodzie łatwo zasypia. Podobnie w wózku, bo i z tym były zawsze problemy. Właściwie milion rzeczy zmieniło się na lepsze po ukończeniu roku przez Michalinę. Już wcześniej zaczynałam odczuwać poważne, pozytywne zmiany, ale potem to już poszło lawinowo. 

Nie chcę wywoływać wilka z lasu i od razu mówić "hop", jednak po zakończeniu okresu niemowlęcego, nie ma tak dużo kłopotów z dzieckiem w ogóle, nie wspominając samego zasypiania. Wiem, że czeka mnie jeszcze dużo trudnych chwil, być może i trudniejszych niż dotychczas. Ale nie mogę się oprzeć wypowiedzeniu na głos tego, że teraz to jest dopiero życie "jak w Madrycie".

Kilka fotek na dobranoc:

Spanie na mamie [wiek: 2,5 miesiąca]


Nosidełko zamiast wózka [wiek: 3 miesiące]
Pierwsze samodzielne drzemki [wiek: 3 miesiące]
Wózek jednak fajny jest - Miśka miała tu już pół roku
Maskotki czasami ułatwiają sprawę [Miśka ma tu już prawie 10 miesięcy]


poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Bida z nędzą

Sposób na oszczędzanie podpatrzony w Internetach
Wszem i wobec ogłaszam, że u nas bida z nędzą. Gdy jeden z dorosłych nie pracuje, a ten co pieniądze przynosi prawie w całości wydaje je na kredyt i opłaty - jest naprawdę niedobrze. 

Dziś zrezygnowałam z bardzo korzystnego karnetu na siłownię. Po prostu nas nie stać. A tak bardzo lubiłam te wyjścia. Poprawa humoru, odcięcie się od codzienności. Luz po prostu. O lepszej kondycji i paru kg mniej nie wspomnę. Jak się tłumaczyłam managerowi siłowni, że muszę zrezygnować z umowy, bo straciłam pracę i najnormalniej w świecie mnie nie stać, to się poryczałam. Ja, z zasady silna baba, zmiękłam. I to nie dlatego, że pracy nie mam, tylko dlatego, że nie będę mogła już na siłownię chodzić. Wstyd jak nic.

Zaoszczędzone na tym pierwszym, niewykupionym karnecie pieniądze wydaliśmy na fotelik dla dziecka na mój rower. Postanowiłam w celu kontynuowania ćwiczeń wykorzystać to, co na stanie już mam. Bieganie już sobie darowałam. Wiem - jest moda. Ale w moim wydaniu wygląda to tak, że cyce obijają mi się o twarz, dupa ciąży, a po stu metrach mam zadyszkę godną ukończenia maratonu. Nie, dziękuję za takie atrakcje.

Wakacje spędziliśmy w mieszkaniu u wujka z Ustki. Zupełnie za darmo. Kasa poszła wyłącznie na paliwo i jedzenie, czyli rzeczy, które i tak byśmy musieli kupić mieszkając u siebie. Było całkiem przyjemnie, jeśli pominąć ciągłe marudzenie męża i zbyt częste wczołgiwanie się z dodatkowym obciążeniem na trzecie piętro bez windy.

O kupnie nadprogramowych ciuchów czy to dla siebie czy dla dziecka mogę już zapomnieć. Wykluczona jest więc szybka poprawa nastroju pod wpływem zakupów. No, chyba, że jakąś jedną pięćdziesiątą zasiłku przeznaczę na ten cel. Choć wątpię, bo kasy mało, a na tyle rzeczy wydać trzeba, że to się w głowie nie mieści.

Z niezłą skutecznością wyszukuję wszelkie bazarki, aukcje itd, gdzie mogę sprzedać niepotrzebne już rzeczy. Na pierwszy ogień poszedł wózek 3 w 1 - nie używamy już, więc sprzedaliśmy. Potem mata edukacyjna, o której Miśka zapomniała już dawno, niektóre zabawki i ciuszki. Niezła suma się z tego uzbierała. Niedługo zamierzam sprzedać kolejną partię rzeczy, bo w końcu dzieciak szybko rośnie i jego potrzeby się zmieniają, Jeśli przyjdzie mi mieć jeszcze jedno dziecko, zawsze mogę kupić nowe rzeczy, już z większą rozwagą co do ich przydatności, a przede wszystkim ilości. Na kolejny ogień pójdzie elektronika, której u nas, za sprawą mego męża informatyka, pod dostatkiem.

Zakupy w sklepie są już dołujące. Dla przyjemności nie chodzę, bo to tylko udręka lecieć z listą i trzymać się jej kurczowo. Przy każdej nadprogramowej rzeczy mm wyrzuty sumienia przez tydzień. Bo te pieniądze przecież mogłam wydać na coś innego. Nie oszczędzam tylko na dziecku. Dla niej wszystko to, co potrzebne, kupuję bez zbędnej oszczędności. Jedzenie dla dziecka przede wszystkim musi być dobrej jakości i jeśli ja sama miałabym przez to przymierać głodem, to niech tak będzie, jeśli taka musi być tego cena. Zdania nie zmienię.

Zabawki kupujemy już teraz na jakąś okazję. W większości wypadków staramy się wykorzystywać to, co mamy, ale w nowy sposób. Niektóre zabawki też chowam przed dzieckiem na jakiś czas i potem jak wyciągam. Szał ożywa na nowo. Jeśli zajdzie taka potrzeba, to kupimy i nową rzecz. Nie popadajmy w przesadę, ale aby coś nowego kupić, coś trzeba sprzedać. Nie sądzę, abym nagle wygrała w lotto, bo nawet zbyt często nie gram. A wiadomo - by wygrać trzeba grać.

Do kina, teatru, na koncerty nie chodzimy już od dawna, Więc nie ma o czym pisać. Choć marzy mi się wyjście, muszę czekać na panieński kuzynki. Odbiję sobie wtedy całe 2 lata posuchy ;)

Wbrew pozorom, nie jest u nas tak źle. Jakieś tam oszczędności mamy. Mąż ostatnio podwyżkę dostał, niewielką, ale te 200 zł miesięcznie drogą nie chodzą. Ja mam zasiłek. Niewielki, ale zawsze to coś. Mamy też wsparcie moich rodziców.  To nieoceniona pomoc i nie wiem czy kiedykolwiek im się za to będę w stanie odwdzięczyć. Mogę tylko za nią dziękować. Przeżyjemy na pewno. A oszczędność to zawsze dobra cecha. Szkoda, że dopiero teraz się jej uczę. Gdybym wcześniej potrafiła żyć skromniej, teraz problemu nie miałabym żadnego. I głowa od zmian by nie bolała.

Ciekawa jestem czy są jeszcze jakieś inne metody oszczędzania. Na tym etapie kombinuję jak mogę, ale pomysły mi się już kończą. Ktoś, coś?? :)

sobota, 2 sierpnia 2014

A Ty, kim będziesz, jak dorośniesz?

Być może zbyt wcześnie zadaję to pytanie. Być może przesadzam. Jednak jak tylko dowiedziałam się o ciąży, jednym z głównych celów wychowawczych jakie sobie postawiłam, było zapoznanie dziecka z jak największą liczbą ciekawych zawodów do wykonywania. I zamierzam spełnić swoją obietnicę najbardziej gorliwie jak tylko zdołam. Zacznę od zaraz.

Prawda jest taka, że mi nikt nie powiedział o wielu wspaniałych zawodach, o tym jak ciekawie można spędzić życie i o tym, że są ludzie, którzy do pracy idą z uśmiechem na twarzy. Czuję, że zmarnowałam swój potencjał, ukryłam głęboko talenty. Wraz z biegiem lat i większą liczbą doświadczeń uświadamiam sobie raz po raz, że minęłam się z powołaniem. Oczywiście miałam wymarzony zawód. Zawsze chciałam być dziennikarką i właściwie żadna inna droga nie wchodziła w grę. Marzenia rozsypały się jak domek z kart w dniu, gdy odczytałam wyniki egzaminów na studia. Popłakałam się w drodze do czekającego na mnie w samochodzie taty. Ryczałam cały dzień. Teraz na wspomnienie tego faktu też zbierają mi się łzy w oczach. Po jakimś czasie postanowiłam, że osiągnę to inną drogą. Oczywiście do dziś dziennikarką pełną gębą nie zostałam. Popisuję tu i tam, ale zawodem tego nazwać nie można. 

Z biegiem lat marzenie o dziennikarstwie się zacierało, jednak poziom frustracji wręcz przeciwnie. Poznawałam wielu ludzi, mających różne zawody. Wykonywałam na pół gwizdka obowiązki, których się uczyłam od nowa, które jednak tak bardzo mi się podobały,że raz po raz żałowałam, że nie osiągnęłam wykształcenia pozwalającego mi na wykonywanie danego zawodu. 

Wyobraźcie sobie, że istnieje tak cudowny zawód jak realizator dźwięku, montażysta, tłumacz filmów i seriali, grafik animacji, tester zabawek, projektant wzornictwa użytkowego, ba, nawet tancerka czy producent (aż boję się napisać o koronerze czy lekarzu medycyny sądowej) . Ja nigdy nie zdawałam sobie sprawy z ich istnienia, a każdy z tych zawodów mogłabym wykonywać z wielką pasją i zaangażowaniem. Mam żal do wszystkich w okół, że mi nikt o takich możliwościach nie opowiedział. Nikt mnie nie zachęcał do rozwoju swoich talentów, albo ich po prostu nie zauważył. A to wszystko pewnie z niewiedzy o świecie, bo moi rodzice to prości ludzie, sami wiele rzeczy nie wiedzą, ale zawsze chcieli, abym zobaczyła "to czego oni nigdy nie zobaczą". I mimo, że widziałam w życiu i robiłam dużo takich rzeczy, to chciałabym, aby moje dziecko zobaczyło jeszcze więcej niż ja. 

Jednocześnie chcę moje dziecko do tego zachęcać, ale nie zmuszać. Nie widzę siebie w roli rodzica wypychającego dziecko na siłę na przykład na jakieś zajęcia, bo tak MI się chce. Ja mogę ją czymś zaciekawić, pokazać to kilka razy, ale to ona będzie decydować czy jej się to spodobało czy nie i czy chciałaby to dalej robić. Jest to dla mnie tak samo ważne jak osiągnięcie wcześniej wspomnianego celu.

Całe życie przed moją córką i mam wielką nadzieję, że będzie miała w nim dużo ciekawych alternatyw. Każdy idzie przecież swoją ścieżką, ale to ile będzie miał ich do wyboru, zależy od tego, ile będą wiedzieć o świecie. A to w dużej mierze zależy od rodziców.