czwartek, 25 września 2014

Tabula rasa

Na studiach wtłaczali mi mnóstwo różnych teorii dotyczących wychowania i socjalizacji dzieci,w tym tę, gdzie opisywano urodzone dziecko jak czystą, niezapisaną jeszcze kartkę i to my, rodzice mamy na samym początku wpływ na to czym ją zapełnimy. Abstrahując od szczegółów teorii i tego czy ona jest słuszna i jaki wpływ mają na nas geny, chciałabym wysnuć teorię, iż "tabula rasa", czyli ta niezapisana kartka, odnosi się również do nowych ról społecznych, jakie przychodzi nam pełnić w życiu.

I tak wchodząc na znane mi już poniekąd podwórko można tak powiedzieć, np o pierwszej pracy i to jaki ma wpływ na nasze dalsze doświadczenie zawodowe. I może to być praca jak każda inna: sprzedaż butów w sklepie, roznoszenie gazet, klepanie danych w komputerze. Wszystko jedno jaki rodzaj to będzie, ważne czego się nauczymy na początku, jakie relacje z szefem czy innymi pracownikami będziemy mieli. To wszystko, chcąc nie chcąc, nas kształtuje. Bo możemy być potem super poważnymi dyrektorami własnych firm, a i tak będziemy mieć obawę przed porażką, jeśli takowej zaznaliśmy w przeszłości, tym bardziej gdy była ona bolesna. To tylko przykład jakich wiele, ale nasze doświadczenie zawodowe gdzieś się za nami ciągnie i ma pośredni wpływ na to kim teraz jesteśmy.

Analogicznie ma się sytuacja z rodzicielstwem. W tym temacie, niezaprzeczalnie byłam niezapisaną kartką. Co z tego, że na studiach wbijano mi do głowy milion teorii, co z tego, że pracowałam w przedszkolu, żłobku, dla kilku fundacji działających dla i na rzecz dzieci? I tak nie miałam zielonego pojęcia jak wygląda wychowanie na co dzień. To coś zupełnie innego. Tak odrębnego, że nawet wielość teorii jakie znam i wierzę, że są słuszne, nie pomaga mi w codziennym realizowaniu zadania jakim jest wychowanie. Co mi po tym, że wiem, jak szkodliwa jest telewizja, jak nie ma innego sposobu na spokojne rozwieszenie prania jak puszczenie przez 7 minut Maszy i niedźwiedzia mojej córce. Co mi po tym, że wiem do czego prowadzi niekonsekwencja, jak którejś nocy dziecko znów się obudzi i nie będzie mogło zasnąć przez 3 godziny, a ja usypiam na stojąco - wezmę ją do naszego łóżka i machnę ręką ten jeden raz, bo uparciem mogę zdziałać więcej złego niż dobrego. Stanie się coś jak od czasu do czasu nie wyjdziemy z domu? albo jak od czasu do czasu po prostu zostawię córkę w rękach męża i wyjdę z domu, aby choć na godzinkę odpocząć na robieniu domowych zakupów? No nie. A to nawet zdrowo dać sobie przyzwolenie na popełnianie błędów, na zdroworozsądkowe podejście do każdego wyzwania wychowawczego z jakim przyjdzie mi się zmierzyć. Bez napinania się, bez upierania się przy jednym. Za to z wsłuchiwaniem się w siebie i swoją intuicję, z mądrym podejściem do swojej roli, z pozwoleniem sobie na błędy - z umiarem i bez przesady oczywiście.

Ale do tego wszystkiego należy dojrzeć, należy już coś wiedzieć o wychowaniu, o opiece nad małym dzieckiem. Trudno to zrobić, gdy zderzamy się z rzeczywistością trzymając kruszynkę na rękach, mając w głowie tylko teorię, czy gdzieś przy okazji podpatrzone sposoby na różne sytuacje, czy wierząc, że nasze dziecko będzie ideałem, a my sprostamy każdemu wyzwaniu. Nie oczekujmy od siebie przenoszenia gór. Nigdy, niezależnie od "stażu". Róbmy co w naszej mocy, ale nie napinajmy się jak się raz,czy dwa razy nie uda. Może ten trzeci raz będzie akurat? Lub czwarty? Tylko doświadczenie, w miarę czasu jaki spędzimy z maluchem, pozwoli nam nauczyć się ufać intuicji i podejmować świadome decyzje. Choć nie zasłaniajmy się swoją niewiedzą. Bo to, że nie wiemy zbyt wiele, nie usprawiedliwia nas w żadnej mierze i nie tłumaczy nieprzemyślanych zachowań. Wszystko z umiarem.



*piękną grafikę pożyczyłam od mamawopolu.pl

środa, 24 września 2014

Drętwy żart i żenujące faux pas



Znasz ten moment, gdy tylko ty śmiejesz się z własnego żartu? Gdy palniesz trzy po trzy, spalisz buraka i masz ochotę uciec jak najszybciej? Ja już poznałam i przyznam się, że miło mi nie było.

Sytuacja życiowa. Na weselu świadkowa króluje na parkiecie, mnóstwo facetów w okół jest nią zachwyconych. Z resztą jak zawsze, bo byłam z nią na nie jednej imprezie. Taki typ ładnej dziewczyny, przyciągającej mnóstwo facetów, jednak "tego jedynego" znaleźć nie może. Zarezerwowany pokój, wspólnie z inną znajomą, nazwijmy ją X. A więc rozmawiam sobie z X, że jakby moje dziecko padło, położę ją u nich w pokoju na chwilę spać. Brak sprzeciwu, tylko komentarz w stylu, że rano być może i tak jedno łóżko będzie wolne, bo nie wiadomo gdzie świadkowa będzie spać. Takie haha hihi i po sprawie. Ona po pijaku, ja na trzeźwo. I właśnie dlatego, że ja na trzeźwo, na poprawinach uznałam za słuszne [i miłe - o zgrozo!] zapytać co w końcu stało się ze świadkową. Tyle, że zapytałam mniej więcej tak "jak minęła noc? Gdzie w końcu spała świadkowa?". Mnóstwo ludzi w okół, w tym świadek, który pretendował do roli adoratora świadkowej, bo obydwoje samotni. Niezręczna cisza jaka potem nastąpiła, powiedziała mi wszystko, nawet to czego nie chciałam wiedzieć. Oleju do ognia dodały miny gości w okół. A ja tylko usiadłam grzecznie z dala od tamtej zgrai, odwrócona plecami, aby więcej ich min nie oglądać.

Faux pas na całej linii. I tym sposobem stosowałam uniki przez całe popołudnie. Burak z twarzy nie schodził mi już do końca dnia, nawet makijaż nie pomagał.

Zastanawiam się czasami jak ja tak mogę chlapać jęzorem w prawo i w lewo, kompletnie wyłączając myślenie? Bo taka sytuacja zdarzyła mi się nie raz. Tyle, że tym razem było wyjątkowo niesmacznie. I mi i innym. Nie chcę wiedzieć co świadkowa sobie pomyślała, jak jej to powiedzieli. Mam nauczkę.

A wam, zdarzyło się popełnić podobną gafę? Czy tylko ze mnie taki ciasny umysł? ;)



*Obrazek dostarczony przez niezawodny, wszechwiedzący Internet ;)

czwartek, 18 września 2014

Dorośnij wreszcie!

Tego posta miało nie być. Nie miałam zamiaru nigdy go pisać, choć nie raz o tym myślałam. Jednak kiedy nie pomaga nic innego i nie masz się komu wygadać, tak się składa, że wylewasz gorzkie żale gdzie popadnie. W tym wypadku idziesz marsz przed kompa i wrzucasz takie coś na bloga. A zaraz potem zastanawiasz się, czy tego nie usunąć. Bo kto chce czytać takie rzeczy? Przecież mam mieć idealny dom, rodzinę, świecić przykładem. Takie blogi mają wielu gorących wielbicieli.

Ale kogo ja chcę oszukać!? Nigdy taka nie będę. Nie jestem typem dziewczyny przodującej we wszystkim, choć mam takie aspiracje. Nie jestem popularna, ważna, ładna. Nie osiągam samych sukcesów, a raczej bilans jest bardziej ujemny, niż dodatni. Każdą szansę jaką miałam i wizję lepszej przyszłości, przy pierwszych niepowodzeniach olałam. Taka jestem. Tylko pochwały, dobra koniunktura i pozytywy są w stanie dawać mi siłę napędową do działania.

A do czego zmierzam?

Mamy tu mały kryzys. Stąd moje gorsze samopoczucie. Bo czuję, że tym razem nie dam rady. Może to głupota, oskalpujcie mnie jesli tak i przywróćcie proszę do porządku. Sytuacja wygląda następująco. Od kąd mąż kupił, nowy, lepszy rower, trzyma go w domu. W przedpokoju, niczym niezabezpieczony, wolnostojący. Niedawno przyniósł z garażu [a raczej z miejsca postojowego w garażu wspólnoty] również mój rower, aby zamontować fotelik dla dziecka i rower pozostał tu już przez zasiedlenie. Nie myślałam dotąd, że będzie mi to przeszkadzało z innych powodów, niż względy estetyczne. Bo już kiedyś walczyłam o wyniesienie rowerów i mi się udało. Potem machnęłam ręką, bo wiem, że upartego jak osioł osobnika się nie przekona. Tyle, że nie raz zdarzyło się, że dzieciak na rower wpadł i prawie został przez niego przygnieciony. Stało się nawet dwukrotnie tak, że to ja zaczepiłam o któryś rower, a ten w tempie jak ze spowolnionego filmu zaczął spadać na moje dziecko. Przy ostatnim niedoszłym wypadku, stwierdziłam [w końcu!], że takie rowery są bardzo niebezpieczne i jeśli nie wyniesiemy ich od razu, może kiedyś nie starczyć szczęścia i tragedia murowana. Tak samo jak było ze schodami u moich rodziców, że dopiero po tym jak dziecko nabiło sobie potężnego siniaka, mój tata natychmiast kupił i zamontował bramkę, nie przejmując się już dziurami w ścianie. Nie chcę aby mój mąż uczył się na błędach, bo ten błąd może sporo kosztować moją córkę. A do tego nie dopuszczę. Włączyła się we mnie ukryta dotychczas tygrysica i walczę ostro o wyniesienie rowerów. I tu zonk. Mąż nie zamierza tego zrobić. Bo wg niego "nic się nie stanie", bo "tylko tobie te rowery przeszkadzają, mi i dziecku nie", "czemu się tak uparłaś, nigdy mnie nie rozumiesz, nie popierasz mnie". WTF mężu?! Mam cię niby popierać w tym, że chcesz ryzykować bezpieczeństwo naszego dziecka, a może w tym, że wyobraźni nie masz? A może w tym, że rower jest ważniejszy od bezpieczeństwa dziecka [no bo według mego ślubnego w garażu jest wilgoć, a on musi dbać o rower, albo, że mu śrubkę ukradną i co wtedy?].

Mam tak upartego ślubnego, że nic poza godzinnymi szlochami, płaczem i krzykiem, czy poważnym ultimatum nie jest w stanie go przekonać do moich racji. Bo on zawsze musi być po przeciwnej stronie barykady, niż ja. Mam czasem wrażenie nieustannego toczenia wojny między nami. Oczywiście, przeplata się to dobrymi chwilami, cudnymi wręcz, ale wojna gdzieś tam uśpiona tkwi, by wybuchnąć na nowo, przy powrocie do drażliwego tematu. Tak jak z kwestią roweru. Przykro mi, ale tym razem nie odpuszczę, bo losu kusić nie zamierzam, a moje dziecko ma mieć zapewnione bezpieczeństwo. Koniec i kropka. Postawiłam więc ultimatum, że albo rower będzie w garażu, albo my z dzieckiem wyprowadzamy się do czasu, gdy rower w końcu z domu zniknie. Okraszone to wszystko godzinnymi kłótniami [obydwoje się uparliśmy przy swoim] i moim płaczem [bo jak to, rower ważniejszy od nas?], że brakuje mi siły. Bo co ja mam powiedzieć, gdy mój mąż po prostu do roli ojca jeszcze nie dorósł? Nie rozumie różnicy, między miłością do roweru, a miłością do dziecka i że to nie rower ma wygrywać. Każdy w pełni odpowiedzialny rodzic bez wahania wyrzuciłby każdą rzecz, jeśli chodziłoby o bezpieczeństwo dziecka. I ja też. Tyle, że jakimś cudem mego męża to nie dotyczy.

Nigdy nie sądziłam, że jakiś tam rower, będzie powodem, aż takich kłótni między nami. Tak dużych kłótni, że naprawdę myślę, aby się wyprowadzić, bo czuję zmęczenie materiału tą ciągłą wojną o wszystko, do czego mój ślubny nie dorósł. Czuję obawę przed tym co może się stać, gdybym sobie temat roweru odpuściła. I naprawdę czuję, że nie dam rady toczyć walki o każdą inną, podobną rzecz. Szkoda mi sił, bo najwidoczniej nic co powiem, nie dociera.

I ja się pytam: Czy ja naprawdę jestem przewrażliwiona i serio robię problem nad wyraz z tego roweru? Bo już nie wiem.


wtorek, 16 września 2014

Gdzie te drzwi od okna?

Nie każdy wie, że choruję również na perfekcjonizm. I choć daleko mi od bycia perfekcyjną w każdym calu, śmiało o sobie mogę powiedzieć, że jestem uzależniona.

To się nazywa idealnie dopasowany obrazek do tematu ;) Żródło: Demotywatory


Wyobraźcie sobie. Idę do szkoły chodnikiem i nigdy, ale to nigdy nie następuję na linie dzielące poszczególne płyty [btw do dziś mam tę przypadłość, choć z nią walczę, bo uważam ją za głupią w tym wieku]. Wchodzę do szkoły zawsze prawą nogą, podobnie jak na schody. W klasie zajmuję zawsze to samo miejsce, jeśli jest inne, nie mogę się na niczym skupić. Każda klasa jest specyficzna, toteż w każdej z osobna mam inne miejsce. Po powrocie do domu wykonuję czynności zawsze w określonym rytmie - najpierw zabawa z psem, potem obiad, potem jeszcze trochę zabawy, idę na drzemkę [tak, w liceum lubiłam sobie pospać popołudniami], potem się uczę. I tu też jest określona kolejność: zawsze zaczynam od matematyki, a kończę na języku polskim, przy którym notorycznie zasypiam, przez co często mi się zdarza albo przepisywać pracę domową tuż przed sprawdzeniem, albo udaję,że wszystko wiem i umiem zgłaszając się co chwilę, mimo, że nie mam na ten temat zielonego pojęcia. W domu wszystko miało swoje miejsce i nawet jak miałam bałagan, to był zawsze MÓJ bałagan i jeśli tylko ktoś go ruszył, nie mogłam się w tym odnaleźć.

Miałam tak od zawsze. Nie wiem skąd się to bierze, pewnie stąd że mam nie po kolei w głowie, ale zgrabnie pomińmy ten fakt. Problem pojawia się w momencie, gdy przenoszę wszystkie moje "naleciałości" na swoje dziecko. Pilnuję zawsze, aby mała niczego nie pogubiła, bo choćby brakowało jednej, malutkiej rzeczy, będę odczuwać jej nieobecność dość długo. Dyskomfort z tym związany jest tak silny, że non-stop o tym mówię. Dziś Miśka oderwała drzwiczki, a raczej "stelaż" od ramy okna z klocków Duplo. Ramę znalazłam, ale drzwiczki przepadły. Wszystko rzuciłam i szukałam ich opętanie, by po 3 straconych godzinach stwierdzić, że są w pudle razem z resztą klocków. Głupie to straszliwie, ale w końcu odczułam ulgę.

Tak jest z każdą rzeczą. Na klocki kupiłam już Zabaworek, podobno mają się one nie gubić, nie rozrzucać po całej podłodze, ale jak na razie teoria sprawdza się tylko w pięćdziesięciu procentach. Mam kilka innych zestawów klocków, których nie rozpakowuję tylko dlatego, że boję się, iż klocki się pomieszają i nie będę wiedziała, które należały do którego zestawu. Rzecz jeszcze głupsza od poprzedniej. To irracjonalne, bo ciągle moment przedstawienia klocków Michalinie odkładam na dzień następny. I tak już od 2 miesięcy. Jak kupiłam karty do nauki pierwszych słów i okazało, że zgubił się "dziadek" to przeżyć tego do dziś nie mogę. W tym momencie brakuje jeszcze "kąpieli", "jedzenia" i "butów". A szpila perfekcjonizmu w moim boku wbija się coraz bardziej.

Moja niechęć do zmian, bo tę przypadłość można również i tak nazwać, jest posunięta tak daleko, że sięga nawet stanu cywilnego! Otóż miałam przez długi czas dysonans poznawczy po wyjściu za mąż i nie dopuszczałam myśli, że jestem już mężatką. Wcześniej też zadbałam o to, by nie zmieniać nazwiska po ślubie i tym sposobem, mój mąż i córka inaczej się nazywają niż ja. W sobotę idziemy na wesele do mojej kuzynki i ona zdecydowała się na zmianę nazwiska, więc do tego faktu też będę musiała się przyzwyczaić. Moja świadkowa jak wyszła za mąż też nazwisko zmieniła, ale po dziś dzień w telefonie mam ją zapisaną ze starym nazwiskiem, a nowe mam w nawiasie, aby tego faktu nie zapomnieć.

Co dziwne nigdy nie miałam problemu, aby zaakceptować to, że jestem matką. Owszem, było mi ciężko się przestawić na zupełnie inny tryb funkcjonowania, zupełnie inne priorytety, ale odkąd zdecydowaliśmy się starać o dziecko, kiedy zaszłam w ciążę i w końcu urodziłam, wszystko działo się tak naturalnie, że przyjęłam nowe życie z otwartymi rękoma. I choćbym narzekała na te zmiany, czy wspominała z nostalgią stare czasy, macierzyństwo w tym konkretnym momencie mojego życia było mi chyba pisane.

piątek, 12 września 2014

Bodu-bodu

Człowiek miłości uczy się całe życie. Taki maluch, od samego początku musi czuć, że jest kochany. Dzięki temu wie, że jest "chciany", potrzebny, a świat jest przyjaznym miejscem. Dlatego nie szczędzę mojej córce czułości, biegnę od razu jak tylko się obudzi i mnie woła, codziennie mówię, że ją kocham.

Jeszcze nigdy dotąd nie czułam niczego podobnego. Śmiem nawet twierdzić, że do póki nie urodziłam dziecka nie wiedziałam jak to jest kochać w "ten" sposób. Wyobrażałam to sobie na milion sposobów. Ale nigdy nie byłam w stanie sobie nawet przez chwilę pomyśleć, że będzie to TAK wyglądać.

Jest sobie małe chucherko, rozbrykane, roześmiane, głośne czasami, z temperamentem po ojcu, bo przecież, że nie po mnie. I tak patrzę na nią i serce roście. Jakbym permanentnie była zakochana. A nawet jak jest źle i mamy gorszy dzień, różowe okulary z nosa nie schodzą. Choć chwilowo ciemnieją, za chwilę na powrót ukazują blask dnia powszedniego.

Jak przychodzi się po prostu przytulić, całuje na do widzenia, wita z zachwytem po powrocie do domu czy robi zwykłe bodu-bodu czółkiem, rozpływam się cała i chcę te chwile zatrzymać w sercu na zawsze. I za nic w świecie nie zamieniłabym tego. Nie ma takiej rzeczy, która byłaby ważniejsza, lepsza czy bardziej przeze mnie chciana, jak moje własne dziecko.

I co ja bym zrobiła bez tej małej miłości? Mój sens życia, skrzydła do działania i najlepszy pluszak świata jest tuż obok. I choćby humor mi nie dopisywał, jak sobie pomyślę, że moje szczęście mam na wyciągnięcie ręki, to od razu mi lepiej. Mój mały aniołek i diabełek w jednym. Kocham i będę kochać do końca życia.



czwartek, 11 września 2014

Cudze widzi się pod lasem

Przytyk za przytykiem. Tak, aby tylko szpilę włożyć. Aby zabolało. Bo cudze widzi się pod lasem, swojego pod nosem już nie.

Przykład? 

Sytuacja 1:
Ja: - Miśka jest mała jak na swój wiek, jest w 25 centylu
Ciotka A: -To dobrze. Na szczęście posturę odziedziczyła po ojcu.

Sytuacja 2:
Ciotka P: -Już nie kocham męża tak, jak kiedyś. Zmienił się.
Ja: -To się rozwiedź. Proste. Znajdziesz sobie innego. Młodszy, przystojniejszy...
Ciotka P: -Ale jestem za gruba, za brzydka.
Ja: -To nie problem. Patrz ciociu, ja sobie takiego przystojniaka znalazłam, to i Ty możesz.
Ciotka P: -Tak, ale pamiętaj, że wtedy byłaś dużo szczuplejsza i ładniejsza.

Sytuacja 3:
Siora B: -Ta ciąża to ci w boki poszła.

Sytuacja 4:
Znów Siora B: -Ty nasz pączusiu kochany. Moja siostrzyczko, Ty pulpeciku nasz, nie wyobrażam sobie innej, nie zmieniaj się.

Sytuacja 5:
Wujek K: -Ale udzisk dostałaś.

Sytuacja 6:
Koleżanka P śmieje się w samochodzie do kolegi jej męża, który prowadzi auto. Obydwoje w końcu wybuchają śmiechem, jednocześnie patrząc na mnie, gdy podjechali pod blok: 
Koleżanka P: -Siadasz z przodu. A ja, mój mąż i twój z tyłu.
Ja: -Nieee, niech Twój mąż siedzi z przodu, w końcu on najlepiej zna kierowcę. Ja będę się źle czuła w takiej sytuacji.
Koleżanka P: -Siadaj z przodu. Będzie Ci wygodniej, a my się łatwo zmieścimy z tyłu. (powiedziała dziwnym tonem, tak bardzo charakterystycznym dla niej, gdy coś próbuje ukryć, a jednocześnie osiągnąć cel, nie mówiąc niczego wprost].


Ludzie! Serio??? Mam w domu lustro. Wy też powinniście się w takie zaopatrzyć. Załamać się można. Wy, którzy wypomnieliście mi to i owo, macie przecież podobny problem, jeśli nie większy.  Jestem chora, nie potrzeba mi dodatkowych przytyków wskazujących na porażkę za porażką. Staram się jak mogę, teraz dodatkowo prochy biorę, dieta, ćwiczenia... I marny efekt, choć nadzieja się tli znowu. A was, co tłumaczy? 


Sama prawda z Internetu ;)

środa, 10 września 2014

Jak się robi dzieci. Wydanie exclusive.

Moja koleżanka niedawno urodziła - poszło im nadzwyczaj łatwo. Inna stara się o dziecko już dłuższy czas i jej nie wychodzi. My z kolei czekaliśmy na poczęcie pół roku i jak się okazało tylko cud sprawił, że mamy dziecko. Jak to jest z tym "robieniem dzieci"?

Od kiedy pamiętam miałam problemy z wagą. Bardziej z dolnymi partiami ciała, niż z całą resztą, bo dopiero po ciąży doszedł problem brzuszny. Zawsze też miałam problemy z wynikami krwi, ale odchyły były niewielkie w stosunku do normy, więc żaden z lekarzy nie przyjrzał się temu dokładniej. Jak miałam 21 lat i odwiedziłam ginekologa, już nie pamiętam z jakiej przyczyny, powiedział mi, że mam PCO i że będę miała problemy z zajściem w ciążę. Trochę mi było smutno, ale za bardzo się tym faktem nie przejęłam. Młodość robi swoje. Moja wina, bo nie zapytałam o leczenie. Ba, nawet nie pomyślałam, aby o takie rzeczy pytać. Wina lekarza jest bardziej widoczna, bo on sam powinien mnie o tym poinformować. I to obowiązkowo. Jednak tego nie zrobił. Potem chodziłam do ginekologów nieco rzadziej, a jak już u nich byłam nigdy nie pomyślałam, aby któremuś podpowiedzieć, że mam PCO. Żaden z nich też nigdy nie zlecił mi USG. Tak sobie żyłam, aż do czasu, gdy moja mama zmusiła mnie do pójścia do swojego ginekologa. Ten zrobił mi USG i powiedział, że mam PCO. Ja na to, że wiem, tylko nikt mi nie wytłumaczył, o co chodzi. Na to on, że teraz to już będę tylko tyć i jak chcę mieć dziecko, to najlepiej, abym postarała się o nie już teraz, bo im starsza będę, tym będzie mi trudniej zajść w ciążę. Tyle. Do widzenia.

Ponieważ byłam wtedy już mężatką, wzięłam sobie do serca radę i zaczęliśmy się o dziecko starać, bez konkretnej wiedzy jak to robić. Niby taka światowa baba ze mnie, a nie pomyślałam, aby poczytać w internecie o swojej chorobie. Starania o dziecko marnie się kończyły, bo co 40-50 dni okazywało się, że to nie ciąża, a spóźniona miesiączka. Od samego początku wychodziłam z założenia, że staramy się o dziecko, ale jak nie wyjdzie to się nic nie stanie. Tyle, że po pół roku ogarniają już człowieka wątpliwości. Postanowiłam więc, że coś dla siebie zrobię, skoro zajść w ciążę nie mogę. Zaczęłam się zdrowo odżywiać, wprowadziłam dużo sałatek do swojej diety, zapisałam się na siłownię i twardo dzień w dzień ćwiczyłam [wmawiając sobie, że to dla tych fiordów, na które mieliśmy jechać za parę miesięcy]. Wciągnęłam nawet męża, który do codziennych dojazdów rowerem do pracy, dodatkowo zaczął się odżywiać zdrowiej i chodził razem ze mną na siłownię. Wybraliśmy się też na wymarzone wakacje do Hiszpanii. Odpoczynek się nam należał. W Hiszpanii czułam się świetnie. Wyżerałam stosy sałaty, oliwek, kalmarów, ryb, świeżych owoców i innych warzyw. Zdrowotna bajka. Jakiś czas po tym kulinarnym, zdrowotnym szaleństwie, jeszcze w Hiszpanii, nagle zaczęłam mieć wstręt do alkoholu. Choć pyszne, piwa hiszpańskie przestały mi smakować. Na wycieczce do alkoholowego raju wypiłam parę kieliszków słodszych likierów [smakowały jak desery lodowe!] i miałam dość. Potem, po powrocie na siłownię jakoś słabłam z dnia na dzień, choć nadal były to ostre treningi. Alkowstręt trwał. Na imprezach udawałam, że piję, aby się nie czepiali, ale na widok czegoś z procentami dostawałam mdłości. 

Upływał już 50 dzień od ostatniej miesiączki, więc jak co miesiąc zrobiłam test. Ale chyba w kościach już czułam tę ciążę, bo tego dnia spać nie mogłam i pobiegłam do łazienki tuż po 4 nad ranem. Dwie, bardzo upragnione kreski w końcu się pojawiły. Cała w skowronkach rzuciłam się na łóżko, potrząsnęłam mężem i chyba nawet wykrzyczałam, że jestem w ciąży. Na co on rozespany ziewnął, powiedział "wiedziałem" i poszedł dalej spać. Nie ma co, okazywanie radości najwyraźniej nie jest jego domeną.

Mdłości trwały kolejne 3 miesiące i się skończyły, tylko po to, aby wrócić pod koniec 6 miesiąca i tak sobie pozostać do końca ciąży. Na siłowni wciąż słabłam, więc po radosnej wiadomości o ciąży ćwiczyłam jeszcze przez 2 miesiące po czym zrezygnowałam z karnetu. W ciąży czułam się kwitnąco i podobno tak też wyglądałam. Zniknęły pryszcze i chyba po raz pierwszy od 20 lat miałam piękną, gładką cerę. Schudłam też. Pod koniec ciąży ważyłam 7 kg mniej niż w momencie zajścia w ciążę. Wzbudzałam za każdym razem zdziwienie u lekarza prowadzącego ciążę jak mnie ważył. I mówił, że choć takie rzeczy się zdarzają, to on widział je tylko u mam, które przymusowo przechodziły na dietę mając cukrzyce ciążową, a ja jestem wyjątkiem, bo takiej diety nie stosuję, choć naturalnie wyszło, że mój organizm słodycze odtrąca. Mimo, że sytuacja była już mocno podejrzana, ten lekarz również nie drążył tematu dalej.

Gdy córka była już na świecie, przez jakieś 2-3 miesiące właściwie nie miałam okazji, aby porządnie się najeść czy wyspać. Chudłam więc i ważyłam już o 10 kg mniej. Jednak potem poszło już z górki i bardzo łatwo utyłam spowrotem tych 20 kg. Ważyłam już więc o 3 kg więcej niż przed zajściem w ciążę. Na wysiłek fizyczny czasu nie miałam [córa do 6 miesiąca życia była dość trudnym przypadkiem]. Obżerałam się i to głównie słodyczami, bo w przeciwieństwie do czasu ciąży, gdy na ich widok mnie mdliło, tym razem miałam częste i nagłe słodyczowe napady, a po takich sesjach czułam się znacznie lepiej. Obwiniałam się za to, że doprowadziłam do takiego stanu. Postanowiłam więc wrócić do ćwiczeń i przy następnej nadarzającej się okazji wykupiłam karnet i to od razu z deklaracją na rok, po pierwsze, aby było taniej, a po drugie i najważniejsze, aby tak łatwo z wysiłku fizycznego nie zrezygnować. Dodatkowo zdrowa dieta i miało pomóc. Ale nic takiego się nie stało. Po 3 miesiącach ledwo schudłam 6 kg, które natychmiast nadrobiłam po 2 tygodniach choroby dziecka, kiedy to musiałam non-stop przy niej czuwać. Kolejne 3 miesiące katorżniczych wysiłków poszło na marne, bo tym razem waga ani drgnęła. Coś było ewidentnie nie tak.

Poczytałam w końcu trochę o mojej chorobie, bo przypomniało mi się zdanie ginekologa, że teraz to ja już będę tyć. I w związku z tym wybrałam się do endokrynologa. Na początku pani doktor nie chciała mi wierzyć i stwierdziła, że to brak ruchu [podczas gdy katowałam się pół roku na siłowni z prawie zerową poprawą!], jednak na wszelki wypadek zaleciła badania. Płatne, bo to hormony. Dodatkowo USG. I wyszło szydło z worka. Genetyczne skłonności do PCO, dodatkowo obciążenie genetyczne cukrzycą, dały mieszankę wybuchową, która jednak bardzo często występuje w parze powodując insulinooporność. W bardzo dużym skrócie węglowodany nie są trawione przez organizm, przez co odkładają się w postaci tkanki tłuszczowej, nie dając jednocześnie żadnej energii potrzebnej organizmowi do funkcjonowania. I stąd problemy z tyciem, ale również z zajściem w ciążę. Wg Pani doktor tylko 2 na 100 kobiet z tą chorobą zachodzi w ciążę bez długoletniego leczenia się. Mało. Bardzo mało. I to na tyle, że Pani doktor nazwała to cudem. 
 
źródło: dzieckoija.blogspot.com

Mój cud jest już na świecie. Teraz matka musi się leczyć, aby normalnie funkcjonować i żyć jak najdłużej dla dziecka. Szkoda, że tak późno dowiedziałam się o moich chorobach, bo już pierwsze powikłania się pojawiły. Niby o jednej chorobie wiedziałam wcześniej, ale kto by pomyślał, że przy mojej wybuchowej mieszance genetycznej łatwiej o współwystępujące choroby, które podobno miałam już dużo wcześniej, tyle że były uśpione i nikt nie pomyślał, żeby oprócz glukozy we krwi, zrobić też poziom insuliny? Przecież to tak oczywiste, że aż trudne do pomyślenia. Wszystko wskazywało, że mam tę chorobę - tłuszcz, który nie dość, że gromadził się w nadmiernych ilościach, to jeszcze robił to w dolnych partiach ciała; nieregularne miesiączki i długi cykl; trudności ze zrzuceniem wagi; zbyt niski poziom cukru [na początku choroby tak jest, bo potem jest odwrotnie]; napady na słodycze; obciążenie genetyczne; PCO i wiele innych współwystępujących objawów, które po ciąży w wyniku zachwiań hormonalnych się pogłębiły i doprowadziły do postępu choroby.



Najciemniej pod latarnią.



A piszę to wszystko dlatego, że być może ktoś z was miał podobne problemy i teraz boryka się z podobnymi objawami do moich, lub też macie kogoś w swojej rodzinie, kto nie może zajść w ciążę i nie wie, co może być nie tak. Może dzięki mojej historii, ktoś z was pójdzie do lekarza się przebadać. I jeśli choć jedna osoba z tą chorobą się o niej dowie i zacznie się leczyć zanim wystąpią powikłania, to uznam to za sukces.

wtorek, 9 września 2014

Wyprzedaję się

Kochani, w związku z tym, że
a) dzieciak mi wyrasta,
b) brakuje mi środków na nowe rzeczy, tj cieplejsze ubrania rozmiar większe, czy parę zabawek wspomagających rozwój półtoraroczniaka [do urodzin jeszcze daleko! podobnie do świąt, więc nie ma co liczyć na prezenty],
c) nie starcza mi półek do magazynowania,
d) ciągle nie mam pracy,
postanowiłam zasiedlić bloga swoimi ogłoszeniami sprzedaży, mimo, że zarzekałam się, iż nigdy tego nie zrobię. I znów, punkt widzenia zmienił się pod wpływem punktu siedzenia.

Te aukcje na OLXie już znacie: Wyprzedaje się

Na bloga dodaję parę ciuszków - parę, bo są to rzeczy, w których Miśka nie chodziła w ogóle, albo założyła góra raz. Tych używanych i niezniszczonych mam trochę więcej, ale mimo choroby, jeszcze tli mi się nadzieja o następnym szkrabie i postanowiłam minimalną ilość rzeczy mimo wszystko zatrzymać jeszcze trochę.

UBRANKA:

Bodziaki:
Rozmiar 74 cm, Cool Club, nowe, nieużywane, cena 8 zł

Rozmiar 74 cm, Cool Club, nowe, nieużywane, cena 8 zł

Rozmiar 74 cm, producent nieznany, bo dostaliśmy w prezencie jak jeszcze byliśmy pewni, że "to chłopiec", nieużywane, cena 8 zł

Rozmiar 74 cm, Cool Club, body a la sukieneczka, założone raz, cena 8 zł

Rozmiar 74 cm, Cool Club, nowe, nieużywane, cena 8 zł


Buty:


do chrztu, założone raz, na 1 godzinę w kościele ;) rozmiar 8, cena 15 zł

buciki Cool Club z miękką podeszwą, rozmiar 20, ale moim zdaniem to 19, nowe, nieużywane, cena 18 zł

Buciki Cool Club z miękką podeszwą, używane więcej niż raz, ale zakładane do wózka, jak jeszcze dziecko nie chodziło - gdy Miśka chodzić zaczęła założone 2 razy i to po domu. Cena 10 zł.


Czapki i rękawiczki:

Komplet czapka pilotka i pasujące rękawiczki [raczej chłopięce], rozmiar smykowy 46, nowe, nieużywane, kupione kiedy jeszcze myśleliśmy, że "to chłopiec" ;) cena 15 zł

Czapki rozmiar na około pół roku do roku, każda po 2 zł.
Kurtki i swetry:
Różowy, ciepły sweter na rozmiar 74-80. Nieużywany, nowy. Cena 10 zł

Kurtka na okres przejściowy, Marks&Spencer, rozmiar 80. Nieużywana-Miśka ten rozmiar osiągnęła gdy było już ciepło, dostaliśmy w prezencie. Cena 15 zł

Polar Cool Club, rozmiar 80, może być też na 74. Nowy, nieużywany, bo znów - rozmiar ten Miśka nosiła, gdy było ciepło. Cena 15 zł.

Spodnie i ogrodniczki:
Ogrodniczki chłopięce rozmiar na 12 miesięcy, mało znanej w Polsce duńskiej firmy, założone raz. Cena 8 zł.

Ogrodniczki H&M, rozmiar 62. Założone raz. Cena 8 zł.

Polarowe spodnie Cool Club, rozmiar 80. Założone raz. Cena 8 zł.

Pajace i piżamy:

Polarowy kombinezon Cool Club, rozmiar 80. Nowy, nieużywany. Cena 20 zł. Polecam, mieliśmy podobny, tylko mniejszy i bardzo był przydatny. Z tego nie zdążyliśmy skorzystać.

Pajac-tygrysek na licencji Disneya, rozmiar na 12-18 miesięcy. Nowy, nieużywany. Miśka wyrosła zanim zrobiło się chłodniej. Cena 15 zł.

Piżama Cool Club, rozmiar 74. Nowa, nieużywana. Cena 8 zł

Piżama Cool Club, rozmiar 74. Nowa, nieużywana. Cena 8 zł

Śpiochy, założone dwa razy. Rozmiar 86. Cena 3 zł.

Sukienki i tuniki:

Sukienka-princeska, 5-10-15. Nowa, nieużywana.  Rozmiar 68. cena 12 zł.

Princeska/sukienka, ciepła. Założona raz. Rozmiar 74, ale dobra też na 80. Cena 8 zł. Swoja drogą - nie mogę obrócić zdjęcia! no w żadnym programie na kompie nie chce się przekręcić!

Princeska ocieplana. Mothercare. Nowa, nieużywana. Rozmiar 6-9 miesięcy. Cena 12 zł

Sukienka od H&M, rozmiar 80. Ze spódniczką tiulową. Ani razu nie założona, nowa. Cena 15 zł.



I na razie tyle kochani. Każdą z tych rzeczy mogę przesłać pocztą czy kurierem, po wcześniejszym opłaceniu kosztów wysyłki.

piątek, 5 września 2014

Biuro rzeczy zaginionych

Znajduje się tu i klocek w kształcie kwiatka i karta z dziadkiem w roli głównej, jest też nawet strona wydarta z ulubionej książeczki w przypływie szału "twórczego". Biuro rzeczy zaginionych w jaki zamienił się nasz dom, otwarty 26 godzin na dobę, 9 dni w tygodniu. Chcesz coś zgubić, zapraszamy.

Ile rzeczy zgubiło się, a potem znalazło, nie zliczę. Bo co jak co, ale jak w końcu porządnie posprzątam mieszkanie [tzn. zajrzę pod dywan, kanapę, przesunę pufę xxxxxl oraz poprzesuwam meble] to znajdę największą zgubę. Fakt, że zawsze odnajdywałam się w bałaganie, minął bezpowrotnie. Bo to był zawsze MÓJ bałagan. Obecnie mój może być tylko porządek i to wyłącznie przez kilka chwil. Potem wkracza bałagan Michaliny.

Jednak ostatnio giną rzeczy i przepadają bezpowrotnie. A zaczęło się tak niewinnie. Pierwsza była szczoteczka do zębów zakładana na maminy palec. Wsiąkła. Na zawsze. Myłam zęby dziecku i dałam potem szczoteczkę do zabawy. I od tamtej pory ani widu ani słychu. Przez kilka dni myślałam, że dziecko pożarło szczoteczkę, a ja wyrodna matka na to pozwoliłam. Potem kupiliśmy nową i po eksperymencie ze mną w roli głównej okazało się, że to niemożliwe w moim wypadku, a to znaczy, że dziecko tym bardziej połknąć jej nie mogło. Szukaliśmy wszędzie i pozostała hipoteza, że jak już nie chciało jej się szczoteczką bawić, wyrzuciła ją rączką tak, że trafiła w kosz na pieluchy. A że szczoteczka przezroczysta, nie zanotowaliśmy tego faktu i przepadła w przestrzeń kosmiczną śmietnika osiedlowego.

Potem poszło już lawinowo. Klocek, jasnozielony, w kształcie kwiatka od kompletu z farmą znanej firmy. Pierwsza zabawa i trach. Po klocku. By the way - ten też za duży, aby połknąć. Potem strona z top ten książeczkowych Miśki. Zwykły szał ponad rocznego dziecka i strony nie ma. Nawet nie mam pomysłu gdzie może być. Ostatnio kupione karty do oswojenia się z pierwszymi wyrazami, ot tak do zabawy w mówienie, okazały się być zabawką w rozrzucanie, szuranie, noszenie po całym domu i jeszcze raz rozrzucanie. I tak Miśka je tarmosiła, że połowę zagubiła. Większość matka znalazła, oprócz jednej. Tej z dziadkiem. I mam szał poszukiwania. No przykro mi się robi, że akurat dziadek nam się zgubił. Nie mógł to być jakiś spacer, piłka czy buty?

Dochodzę do wniosku, że w naszym domu zadomowiła się jakaś mysz, co zjada lub wynosi nam rzeczy ukradkiem. Albo tornado przechodzi co jakiś czas. Bądź czarna dziura pojawia się i znika. Tudzież chochliki. Bo jak nic - jak matka czegoś znaleźć nie może, to rzecz jest naprawdę zgubiona.

Demotywatory again ;)

czwartek, 4 września 2014

Gdy ciekawość nie daje spokoju

Półtoraroczne dziecko bardzo dobrze odróżnia różne przedmioty, osoby i zwierzęta od siebie. Ale, gdy "Kaka" to żabka i kaczuszka, "Aja" to owieczka, "Buuu" to krówka i konik, a "Nianio" to miś, małpka i słoń, to jak to interpretować?

Z naszych rozmów z mamami rówieśników córki wynika, że ich dzieci robią podobnie. Uspokojona usiadłam do komputera i szukam potwierdzenia w teoriach, koncepcjach znanych psychologów. Nie ma nic. Szukam na stronach poświęconych dzieciom. Nic. Szukam więc na blogach parentingowych. Znów nic. Zdesperowana sprawdzam na anglojęzycznych stronach. I po raz kolejny nic nie znalazłam. Czyli jak, to znaczy, że jak czegoś nie ma w Internecie to ta rzecz nie istnieje? Szukam więc w moich "mądrych" książkach. Też nic! Więc albo posiadam nie takie książki jak trzeba, albo takie zachowania małych dzieci nie zostały opisane, lub co gorsza, nie zostały nawet zbadane.

Gdybym była psychologiem dziecięcym to byłby temat na pracę doktorską czy profesorską. Sama bym zbadała zjawisko i opisała. Ale ponieważ nie jestem, mam niedosyt wiedzy. Szukam od wczoraj przy każdej wolnej chwili i nic nie znajduję. Dostaję, jak to moja znajoma mówi, "kociokwiku". Sprawa nie daje mi spokoju tak bardzo, że zdesperowana napisałam do różnych gabinetów psychologii dziecięcej. No ktoś musi wiedzieć!

A jeśli ktoś z was, czytelników, może mi pomóc, to błagam, zaspokójcie moją ciekawość :)

Kochane Demotywatory, jak zwykle niezawodne ;)


środa, 3 września 2014

Skok wzrostu numer (chyba!) setny



Jedna do trzech nocy i bach. Umie się przekręcać z boku na bok. Potem kolejne i umie siadać, potem raczkować czy chodzić. Zdarzają się też takie gdzie rozwój umysłowy dosłownie wtłacza mnie w siedzenie ze zdziwienia. A przecież jeszcze wczoraj tego nie umiała! 

Nie mogę się nadziwić w jaki sposób małe dzieci się rozwijają. Zanim w ogóle myślałam o dzieciach, skończyłam studia, bądź co bądź w dużej mierze związane z pedagogiką. I myślałam, że na kim jak na kim, ale na dzieciach się znam. Nic bardziej mylnego, bo każdy opis jaki wyświęcany był wniebogłosy przez wykładowców mówił o stopniowym rozwoju, z dnia na dzień. Od momentu, gdy urodziłam dziecko obserwuję coś zupełnie innego. Otóż tak, dzieci uczą się powoli niektórych umiejętności, ćwiczą je. Ale rozwój raczej jest skokowy. No bo skąd milion opisów skoków wzrostu, które sprawdzają się wszystkie co do jednego? Zapewne z doświadczenia.

Nie jedna matka wie, że dobrze śpiące dziecko, które nagle około 3 dni pod rząd jest marudne, źle sypia i budzi się więcej niż raz w nocy, przechodzi skok rozwojowy. Może to być oczywiście powiązane też z ząbkowaniem, lękiem separacyjnym, czy innym czynnikiem, ale da się łatwo rozróżnić kiedy to jest skok wzrostu. Następuje to najczęściej tuż po tym jak minie, gdy zauważamy nowe umiejętności naszej pociechy. Czyli po ptokach. A my się tak martwiłyśmy, że dzieje się coś złego.

I po co to zamartwianie się? Gdybyśmy wiedziały, że coś takiego istnieje żyło by nam się dużo spokojniej. Ja byłam zielona w tym temacie. Będąc w ciąży czytałam gazety, ale one wtedy ani mru mru o podobnych rzeczach. Trywialnych artykułów, co kupić na wyprawkę dla dziecka, z czego co najmniej połowa się nie sprawdziła, oczywiście było na pęczki. Ale bez konkretów. Bez tego, co okazało się ważniejsze niż wyprawka. Teraz zdarza się im wspomnieć o depresji poporodowej, skokach wzrostu i innych bardziej przydatnych rzeczach, ale wszystko idzie im "po łebkach". Ugryzą gdzieś temat i zostawią.

Co innego matki, które już to przeżyły i na bieżąco opisują swoje spostrzeżenia. Gdyby każda kobieta, która myśli o powiększeniu rodziny bądź już jest w ciąży miała dostęp do takich szczerych same ze sobą matek, które nie boją się mówić prawdy, byłyby one dużo mądrzejszymi i spokojniejszymi mamami dla swoich dzieci. Dlatego cenię sobie wszystkie polubione przeze mnie blogi, za ich szczerość do bólu, nie owijanie w bawełnę, omijanie lukrowanych scen. I chcę ich więcej. Od każdego uczę się codziennie czegoś innego i spoglądam na swoje dziecko z różnych perspektyw. To bardzo cenna umiejętność. Pozwala ona na zachowanie zdrowego rozsądku i unikanie "trzęsienia się" nad dzieckiem. I za to wam dzięki mądre kobiety [faceci też się zdarzają na szczęście].

A na końcu wspomnę, że wszystkie komentarze z polecanymi przez siebie blogami [swoim lub kogoś kogo lubicie] są mile widziane. A nawet zalecane, bo ja z chęcią odkryję nowe, ciekawe osobowości, które nie owijają w bawełnę.



*w kwestii zdjęć Internety jak zwykle nie zawiodły ;)