czwartek, 12 lutego 2015

Chcesz nosić zwykłe ciuchy w ciąży? Obalam mity.

Oczywiście, że można obyć się bez ciążowych ciuchów. W wielu wypadkach to się sprawdza. Pod warunkiem, że jesteś szczupła, a w ciąży nie przytyjesz zbyt dużo.

Są pewnie też wyjątki, gdzie i grubsze kobiety obędą się bez ciążowych ciuchów. Ale moim zdaniem nie będą w nich dobrze wyglądać. Pomyśl sama, chcesz wyglądać jak kobieta w ciąży, czy wieloryb z pięcioma wałkami? ;)

Polemizuję z artykułem jaki ostatnio przeczytałam TU. Wiele z tych "genialnych" pomysłów nie są już takie dobre, gdy masz kilka kilogramów za dużo.

O ile zgadzam się z kardiganami i żakietami, o tyle figi typu "hipster" w moim wypadku nigdy się nie sprawdzały. Po prostu się rolowały i zjeżdżały z tyłka. Nie wspominając o tym, że były niewygodne, a moje "boczki" uwydatniały się w nich naprawdę wydajnie. To samo dotyczy wszystkich teorii o spodniach na gumce [pięć maćków zamiast pięknego, okrągłego brzuszka], tych z obniżonym stanem, oraz przewiązywaniem gumki-recepturki przez dziurkę i zawiązywanie na guziku. No chyba, że ktoś chciałby zobaczyć mój tyłek w całej okazałości.

Sukienki odcinane pod biustem. Tak ALE... tylko wtedy, gdy nie wyglądamy w nich jeszcze gorzej niż wieloryb. O ile wiele z nich leżało na mnie świetnie przed ciążą i ukrywało popularne "wałki", o tyle w ciąży wyglądałam w nich po prostu grubo, a nie jak kobieta przy nadziei. Sory, gabaryty nie te.

Tuniki i oversize. I tu też - to zależy od typu figury i rozmiaru, bo nie zawsze w ciąży wygląda się w nich atrakcyjnie. Wygląda się wtedy po prostu grubo. Oczywiście są takie ciuchy oversize, które w ciąży noszę i wyglądam w nich świetnie, ale są też takie, o których wolę nie mówić. Co do tunik. To jakby to powiedzieć - nie we wszystkie się mieszczę. Brak rozmiaru. Może się okazać, że XL jaki mamy w szafie nie będzie wystarczający na rosnący brzuch.

Przedłużacz do biustonosza. Fajny gadżet, serio. Ale trzeba wziąć też poprawkę, że w ciąży oprócz obwodu, rosną też cycki. Jak przedłużysz obwód, może się okazać, że biust wylewa się bokiem. A na "powiększenie" miseczki w starym biustonoszu już nie jest takie proste. Lepiej kupić większy, nie ma co oszczędzać. No chyba, że nie zależy Ci na estetycznym wyglądzie, a w dalszej perspektywie na jędrnych piersiach.

Pas ciążowy to dobry dodatek. Jeśli lubisz obcisłe rzeczy, a twój brzuszek jest idealnie zaokrąglony. W moim wypadku sprawdzał się tylko pod koniec ciąży, gdy już brzuch miałam na tyle twardy, że boki nie wyłaziły mi ze spodni. Nie wiem jak to wygląda, gdy jest bardzo ciepło. Wyobrażam sobie już te plamy potu na plecach i ogólne przegrzanie. Zobaczymy- sprawdzę w czerwcu, być może będzie już na tyle ciepło, aby to zweryfikować. Dodam wtedy update ;)

A co mogę dodać od siebie? Na butach nie oszczędzajcie - rozmiar większe to dobry pomysł. Najlepiej, aby były też szersze. Nie ma co się łudzić, nawet jeśli nie ma się skłonności do opuchlizny w ciąży, noga jakimś cudem się wydłuża. Mało tego, jest ryzyko, że taka pozostanie już na dłużej.

Pamiętajcie też, że każda z nas jest inna. To co się sprawdzi u jednej, niekoniecznie będzie dobre dla drugiej. Potrzebny tu jest zdrowy rozsądek. A najlepiej własne doświadczenie z poprzedniej ciąży, czego zdobyć się, z powodów oczywistych, nie da w pierwszej ciąży ;) Choć i tu bym mocno polemizowała, bo nawet jeśli dziecko jest poczęte z tym samym partnerem, będzie tej samej płci itp, to każda ciąża może być zupełnie inna od poprzedniej.

Reguł więc chyba nie ma ;)

5 miesiąc, a wyglądam jak w siódmym poprzednim razem. Dziecko niedługo będzie mogło się schować i jej nawet nie zauważę.



piątek, 6 lutego 2015

Rodzice hipokryci. Czyli o bezpieczeństwie słów kilka.


Wydaje krocie na najbezpieczniejszy fotelik na rynku. Dba o zdrowe odżywianie. Zabezpiecza kontakty i szafki przed ciekawskimi paluszkami. Ale jednocześnie nie dostrzega, że telewizor/szafka wisząca może się wywrócić w najmniej spodziewanym momencie, rower/wózek może przygnieść pociechę, a kaloryfer oparzyć. Przeciętny rodzic hipokryta.

Przeciętny Kowalski chciałoby się rzec, ale nie chcę obrażać Bogu ducha winnych Kowalskich. Tacy co to trąbią o zdrowym odżywianiu, wyższości ruchu nad stagnacją, tego jak bardzo ważny jest dobrze dostosowany fotelik dla dziecka w samochodzie, trzymający dziecko mocno za rączkę idąc przy ruchliwej ulicy. Wkurzają mnie oni wszyscy tylko wtedy, gdy jednocześnie nie dostrzegają innych zagrożeń dla dziecka, mniej oczywistych, jednak bardzo ingerujących w nich samych.

Jeden przykład. Forum dla miłośników rowerów. Ot takich niepoprawnych popaprańców, kochających rowery ponad życie. Polubiłam, bo mój mąż jest jednym z nich. Fajny facet prowadzący bloga "zrobił wywiad" ze swoją żoną. O swojej pasji, o tym jak bardzo się jej poświęca, że od długiego czasu nie spędza z nią i ich 8 miesięcznym dzieckiem weekendów. że każdy wyjazd to obóz treningowy itp. Było wielu takich co twierdziło, że ma cudowną żonę, że się tak godzi na wszystko. Prawda, ma taką. Wielu też ostrzegało, że nie da się odrobić czasu, a potem dziecko wyrośnie, a nam nic z tego nie zostanie. Prawda. Żeby uważał, bo żona może kiedyś "pęknąć" i nic mu już nie zostanie. Racja, tak może się zdarzyć nawet najbardziej wyrozumiałej kobiecie. I oczywiście wtrąciłam i ja swoje trzy grosze. Napisałam, że mój mąż też jest podobnym zapaleńcem, ale ja bym mu "łeb ukręciła", jakby poświęcał jeszcze weekendy swojej pasji [fakt "ukręcić łeb" dla osób nie wiedzących, co to przenośnia może zabrzmieć drastycznie]. Że bardzo walczyłam o to, by przeniósł rower do garażu skoro mamy taką możliwość, bo stwarza niebezpieczeństwo naszemu dziecku [poparte to było kilkoma wypadkami i uniknięciem paru poważniejszych z nich w związku z jego parkującym rowerem w przedpokoju]. Walczyłam tak mocno, aż postawiłam mu wtedy ultimatum, że albo rower idzie do garażu, albo my się wyprowadzamy. Że jakby stawiał rower na pierwszym miejscu, ponad swoje dziecko to byłby koniec naszego związku. Że rower to tylko RZECZ, a my jesteśmy ludźmi z krwi i kości. Że rodzina i jej bezpieczeństwo jest dla mnie najważniejsze, jednocześnie zaznaczając, że bardzo wspieram jego pasję i kocham w nim to. I z czym się spotkałam? Z wszechobecnym hejtem. 

O ile rozumiem osoby nie posiadające dzieci, bo o różnicach między nimi, a nami rodzicami już dużo napisano, między innymi TU, o tyle nie zrozumiem osób mających dzieci i niezabezpieczających rowerów w sposób należyty. Mało tego - chwalących się, że wszędzie w domu porozwalane są części od roweru, stoją w ich sypialni aż 3 z nich oraz trenażer, że przesadzam i biorę męża pod pantofel, bo oni mają to na co dzień w domu i jeszcze nigdy nic się nie stało ich dzieciom z tego powodu. 

Otóż gratuluję tym osobom lekkomyślności, bo to, że nic nie stało się jeszcze ich dzieciom nie znaczy, że status quo się utrzyma. Oczywiście nigdy może się tym dzieciom nic nie stać w związku z rowerami i tego im życzę, jednak nie można podchodzić do tego tematu w sposób jak napisała jedna z osób dzieci nieposiadająca - że w dzisiejszych czasach chowa się dzieci pod szklaną kulą, aby im włos z głowy nie spadł, a ona przecież miała non stop pozdzierane kolana i siniaki i nic jej się nie stało. 

Z niezabezpieczonym rowerem w domu jest tak jak z samochodami. Wszyscy przecież nimi jeździmy i większość z nas zapewne nigdy nie miała poważnego wypadku, a jednak statystycznie istnieje duże prawdopodobieństwo, że jednak będziemy w takim uczestniczyć.

W dzisiejszym świecie na każdym kroku może coś złego przytrafić się waszym dzieciom. Niedawno czytałam na FP pewnej blogerki, że dziecko jadło jabłko, wzięło większego gryza, który utknął w drogach oddechowych, a dziecko się dusiło. Kto by pomyślał, że kawałkiem jabłka dziecko może się zakrztusić? Kto by pomyślał, że rower/wózek może przygnieść lub zranić dziecko poważnie? Kto by pomyślał, że dziecko może się wspiąć na regał i runąć na podłogę razem z nim? Kto by pomyślał, że dziecko przygniecione telewizorem może umrzeć? Kto by pomyślał, że w wyniku powolnego zalewania ściany przez sąsiada z góry, ciężka wisząca szafka, może spaść w najmniej spodziewanym momencie i przygnieść Twoje dziecko? No kto?

Nie mówię o nadmiernym chronieniu dzieci, powodującym tylko jego lękliwość. Mówię o sytuacjach z życia wziętych. O takich, o których normalnie się nie myśli, do póki: a) nie przydarzą się naszemu dziecku b) nie przydarzą się dziecku naszych znajomych itp c) nie usłyszymy o podobnym wypadku w mediach. Tak się zdarzyło, że kilkukrotnie moje dziecko w wyniku podobnych przypadków ucierpiało. Czasami słyszę z opowieści innych rodziców jak wiele niebezpieczeństw czyha na nasze dzieci, o których w życiu bym nie pomyślała. I obserwuję też to jak dużo teraz mówią o tym w mediach. 

Powtarzam więc. Spróbujmy uruchomić wyobraźnię i popatrzeć choćby tylko na swój dom z perspektywy dziecka. Co może go zaciekawić, a jednocześnie może być dla niego niebezpieczne. I jeśli to możliwe, zabezpieczmy to. Nie warto ryzykować, bo skutki mogą być opłakane.


Zdjęcie pochodzi ze strony dom.pl

czwartek, 5 lutego 2015

Rozsiewanie zarazków. Krótko i na temat.


"Dzieci muszą chorować, aby wzmocnić swoją odporność". To tylko jedno z tłumaczeń, jakie słyszę, gdy pytam, czemu rodzice posyłają swoje przeziębione dzieci do żłobków, przedszkoli, na zajęcia dodatkowe itd. Wzruszenie ramion natomiast jest najczęstszym gestem, zamiast odpowiedzi.

Nie dalej jak dzisiaj byłam w lokalnym klubie mam. Z założenia, ponieważ to pora przedpołudniowa, przychodzą tam mamy z dziećmi. A wśród nich co najmniej troje chorych lub z glutami do pasa. Jak zobaczyłam jedno z nich, pomyślałam "ok, może dziś dziecko dostało kataru, może matka nie zauważyła, może to różnica temperatur" itp. Ale jak dowiedziałam się, że sama prowadząca przywlekła swoje chore dziecko do klubu i że inna kobieta - w ciąży de facto i posiadająca już 3 letnie dziecko - pociąga nosem, to byłam już po prostu wkurzona. Tak mam, że nie dam raczej tego po sobie poznać. Tym bardziej, że spotkanie było bardzo udane, dzieci wspaniałe, matki cudowne, a temat strzelony w dziesiątkę. Jednak matki chorych dzieci po prostu postąpiły lekkomyślnie. 

O ile rozumiem potrzebę wyjścia z domu, mimo, że dziecko choruje, bo i ja niedawno przez półtora miesiąca kisiłam się w czterech ścianach z tego powodu i dostawałam już szału, o tyle nie zrozumiem lekkomyślności wobec innych dzieci i ich matek. Są dzieci, które łapią wszystkie infekcje z jakimi się zetkną. Są też takie z osłabioną odpornością na niektóre wirusy i mogą mieć z tego powodu powikłania. Oczywiście, można powiedzieć, to niech tacy siedzą w domu. Ale aby odbić piłeczkę, powiem, że to ci co aktualnie chorują niech lepiej posiedzą w domu. Zdrowiej dla nich, dla otoczenia i dla nerwów nas wszystkich.

Moja koleżanka, która ze mną na tym spotkaniu była, skwitowała to odpowiednią miną. Nie było ani jednej mamy, która by tego przekazu nie zrozumiała. Być może zbyt dosadnie to zrobiła i było to nieco niegrzeczne, zwariowane zachowanie, jednak dało to swój skutek, bo chociaż prowadząca poszła po rozum do głowy, by wprowadzić parę zasad, jakie ogłosi wśród przyszłych uczestników zajęć.

Bo drodzy rodzice, to wy podejmiecie ostateczną decyzję co do tego, czy wyjść wśród ludzi z chorym dzieckiem, czy też nie. Ale nie skazujcie proszę tych z mniejszą odpornością na zamknięcie się w czterech ścianach własnego, ciasnego świata.


Obrazek pochodzi z dreamstime.com

wtorek, 3 lutego 2015

Tyle cudownych osób

Nie zdawałam sobie sprawy jak dużo jest na świecie fajnych ludzi. Nie, nie tylko fajnych. Cudownych! 

Zawsze najwidoczniej spotykałam na swojej drodze nieodpowiednie osoby. Albo takie, które były super na początku, a potem wychodziło szydło z worka. W różnym stopniu. Dlatego mając wyobrażenie o matkach, czy w ogóle o rodzicach, żyłam w dużej niepewności, jak zareagują one na mnie. Właściwie zawsze jak wkraczałam w nowe środowisko, po pewnym czasie mocno się na nim zawodziłam.

Odkąd jestem mamą stało się coś innego. Naprawdę moje obawy się rozwiały. Wcale nie jest tak, że wszystkie sobie skaczemy do gardeł i tylko to nas definiuje: wojna o przekonania. Oczywiście, zdarza się i tak, że prowadzimy ze sobą spory o jedzenie/niejedzenie słodyczy, o szczepienie/nieszczepienie dzieci i o innych wiele spraw. Jednak jak przyjdzie co do czego, mogę się założyć, że każda matka wesprze tę drugą. 

Są inne mamy, których osobiście nie lubię i nie zaprzyjaźnię się z nimi - nigdy. Jednak jeśli cokolwiek złego by się działo ich dziecku, stanę w jego obronie, niezależnie od tego kim są jego rodzice. I szczerze mam nadzieję, że inni rodzice zrobiliby podobnie.

Nie znalazłam się nagle w miejscu gdzie wszystko jest cudowne i piękne, dlatego potrafię spojrzeć realnie i wiem, że zawsze znajdą się wyjątki. Chodzi mi jednak o MOJĄ pewność, że będąc matką, trafiłam do najlepszej z możliwych grup społecznych. I dobrze mi z tym faktem.

Stałam się rodzicem. I to brzmi dumnie.


Fotka pożyczona z tapeciarnia.pl

środa, 28 stycznia 2015

Gdy mąż nie ma prawa jazdy, a ty masz dziecko o dużych potrzebach [tzw High Need Baby]. Mini poradnik przetrwania.

Godzina 4:15. Budzę się na chwilę, bo chce mi się sikać. Ale myślę sobie, jeszcze chwila, wolę pospać. 4:20 otwieram gwałtownie oczy i pędzę do WC. Chlust. Wody mi odeszły. Krzyczę do męża "yy, eee, chyba rodzę!". Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że przy skurczach co 5 minut, taksówka spóźnia się już pół godziny, a mąż za Chiny moich rodziców o pomoc prosić nie chce. No bo przecież on taki samodzielny, głowa rodziny. Potrafi żonę zawieść na porodówkę. Skurcze coraz częstsze i mocniejsze, więc się zdenerwowałam, chwyciłam kluczyki do samochodu i oznajmiłam, że sama się zawiozę. Jakoś dojechałam, chyba nawet nie czułam skurczy w trakcie jazdy z powodu adrenaliny. Ze szpitala też sama przywiozłam dziecko.

Zdarza się to coraz częściej. Kobieta w ciąży jako jedyna w gospodarstwie domowym posiada prawo jazdy, a dodatkowo jest w ciąży/opiekuje się dzieckiem na cały etat. Niby nic takiego, a macierzyństwo staje się wiele trudniejsze. Tym bardziej, jeśli twoje dziecko z natury jest High Need Baby [HNB] - czyli dzieckiem o dużych potrzebach: przytulania, uwagi, cierpliwości, nienawiści wszystkiego co oddala je od mamy.

Poród i samodzielna jazda do szpitala była niczym w porównaniu z tym, co działo się potem. Wyobraźcie sobie, że macie na swoich barkach nie tylko dziecko, obolałą siebie, dom, gości, ba! pracę zawodową, bo macierzyński Ci nie przysługuje, ale także zakupy, na których to opiszę swój przypadek.

Nie zostawię dziecka na godzinę czy dwie z mężem, skoro karmię wyłącznie piersią, mała nie toleruje smoczków, a co za tym idzie butelek też. Sama z resztą "obsługi" dziecka dopiero się uczę. Wkładamy więc wielki wózek i dzieciaka w foteliku do naszej trzydrzwiowej Corsy i pędzimy do sklepu. A tam okazuje się, że maleństwo, oprócz nietolerowania jeżdżenia samochodem, potwierdza nasze wcześniejsze przypuszczenia o nienawiści do wózka. Nic to - na rękach ponoszę, nie będzie płakać, a to jeszcze chucherko takie. Nie mija pięć minut, a dziecko w płacz. Przeraźliwy. No tak - być może już głodne, minęło prawie dwie godziny. Zostawiam męża z własnoręcznie napisaną listą zakupów w nadziei, że ją rozczyta [choć jestem pewna, że nie], a sama lecę do samochodu nakarmić córę [zapomnijcie o pokojach dla matek i przewijakach w Lid..ach i Bied..onkach, tam ich nie znajdziecie]. Śpi. Jak tylko chcę wrócić do sklepu podnosi wrzask. Nie ma mowy, aby się ruszyć. Ok, niech będzie i tak. W efekcie mąż nie odczytał wszystkiego z listy, wybrał nie takie produkty jak trzeba, a ja chodziłam zdenerwowana przez pół dnia.

To jedna z wielu takich historii, do których jak się dołączy wstręt wózkowy, to i spacerem pół godziny do najbliższego sklepu to był koszmar. Zanim do niego doszłam, byłam umordowana niesamowicie. Kupiliśmy więc super wypasione nosidełko, bo jakimś cudem żadna chusta na mnie nie pasowała - na moje gabaryty były zbyt krótkie, aby zawiązać je w jeden z najwygodniejszych sposobów. I tak popylałam z dzieckiem w nosidle, wózek przydał się do taszczenia zakupów. Dobrze, że chociaż ciepło było przez pierwsze pół roku życia córy, jak wypadek kupczany się zdarzył, to i nie musiałam zbytnio szukać miejsca na przebranie jej. Wózek wystarczył, choć znów, wrzask był niesamowity.

I tak było przez całe prawie pół roku, póki nie zmieniliśmy wózka na spacerówkę, oraz dziecię nie podrosło na tyle, by polubić wózek, jazdę samochodem, wycieczki do sklepu i nie tylko. Najlepsze przyszło potem - jak nauczyła się siedzieć, to i wózka brać nie trzeba było - wystarczył ten sklepowy.

Do dziś mam problem z tym, że mąż prawka nie ma. I raczej nie zamierza zrobić. Dziecię ewidentnie byłoby spokojniejsze z mamą na tylnym siedzeniu auta, zabawiającą je, aniżeli z tatą, który nie bardzo się orientował przez dłuższy czas o co kaman. Pewnie w tym tkwił problem nienawiści do jazdy samochodem. Potem się już przyzwyczaiła. Nie wspominam już, że mi byłoby prościej. W wielu, naprawdę wielu aspektach, a zakupy to tylko ziarnko w morzu potrzeb.

Być może nie zawsze jest tak źle, nie u każdego w podobnej sytuacji. Kiedyś zakupy przez internet z dostawą do domu nie były takie tanie. Z resztą zdrowo jest się wyrwać z domu na trochę, a nie ciągle z komputerem przed nosem siedzieć. Choć za tę dobroć techniki dziękuję po dziś dzień. Być może mogłam zaopatrzeć się w te wszystkie ułatwiacze życia dużo wcześniej, ale jak to bywa z początkującymi matkami - nie zawsze o wszystkim mają zielone pojęcie. 

Podsumowując, poniżej opisuję listę "ułatwiaczy życia", które mi pomogły uporać się z większą ilością obowiązków, w związku z tym, że prawo jazdy mam tylko ja, a moje dziecko należało do tych z rodzaju High Need Baby:

1. Lusterko do obserwacji dziecka - w przypadku fotelika montowanego tyłem nie wystarczy takie małe przyklejane na przednią szybę, najlepiej dodatkowo mieć takie montowane na zagłówku tylnego siedzenia, na przeciwko maleństwa.
2. Wózek z lekko podnoszonym materacem - zaskakująco często problemy z jeżdżeniem w gondoli spowodowane są albo refluksem, albo po prostu ciekawością świata, lub niemożnością zobaczenia mamy w pełnej okazałości ;)
3. Nosidełko lub chusta - do szybszego poruszania się po sklepie, spokojniejszego dziecka, czy dyskretnego nakarmienia go w razie niespodziewanego ryku z głodu.
4. Odwracacze uwagi - pozytywka czy melodyjka w telefonie, którą puszczało się dziecku jeszcze w brzuszku, tudzież ulubiony gryzak czy maskotka, dla nieco starszego dziecka. Dobrym pomysłem będzie też maskotka z nagranym białym szumem lub/i opcją nagrania maminego głosu. Fajna by była też przytulanka, absorbująca zapach mamy. A najlepiej, coś, co by miało wszystko w jednym ;)
5. Butelka z funkcją termosa [z różnymi ustnikami] - dla karmiących mlekiem modyfikowanym, bądź dla starszych dzieci na ciepły napój.
6. Zgrabna torba mieszcząca dosłownie wszystko, ale nie większa niż zwykła kobieca torebka, bo takie są mega niewygodne.
7. Dużo cierpliwości i mnóstwo chęci by to wszystko przetrwać - w każdym wypadku się przydaje, czy wycieczki dalej, bliżej, a nawet w stresie do lekarza.
8. Kontakt do kogoś, kto miał podobny problem. Zawsze przyda się słowo wsparcia [którego mi akurat zabrakło, a czułam, że tego potrzebuję].

W każdym razie ogłaszam, że można dać sobie radę ze wszystkim. Wystarczy pomyśleć milion razy nad rozwiązaniem. Najlepiej, aby to się stało odpowiednio wcześniej. Choć nie zaszkodzi jednak namawiać męża, aby to prawo jazdy zrobił. A życie będzie dużo prostsze. Bynajmniej dla kobiety i dziecka ;)


Obrazek pochodzi z bloga psychologikaprawnika.wordpress.com

piątek, 23 stycznia 2015

Dobrze spojrzeć inaczej


Pod wieloma względami rok 2014 był koszmarny, mimo, że zapowiadał się całkiem nieźle. Najpierw straciłam mojego najlepszego, futrzanego przyjaciela, a kilka miesięcy później futrzaną przyjaciółkę. W międzyczasie straciłam też pracę, która o ile była trudna, o tyle dawała mi mnóstwo satysfakcji. Nie wspominając tego, w jaki sposób ją straciłam i jak w 3 dni z najcudowniejszej pracy pod słońcem, stała się moim największym koszmarem. Do tego dodać mnóstwo chorób mojego dziecka, w tym okropną hospitalizację, której za Chiny powtórzyć nigdy bym nie chciała. Pomnożyć to trzeba oczywiście przez ilość kłótni z tak zwaną "drugą połówką" oraz wiadomość o mojej chorobie. Jak jeszcze dodamy pewną niespodziankę, o której wspomnę później, i o której na początku myślałam w kategoriach "największej tragedii ever" to wyjdzie niezły tygiel.

Trudno mi było doszukać się pozytywów, ale one istnieją. I są nadzwyczaj zaskakujące, a zarazem są najwspanialszymi prezentami jakie mogłam dostać. Wyobraźcie sobie, że odkrywacie pewnego dnia, że znaleźliście najlepszą pracę pod słońcem, taką wymarzoną, łączącą wszystko, czego się kiedykolwiek pragnęło, a zaraz potem okazuje się, że jesteście w ciąży, a potencjalny pracodawca chyba wyczuł o co chodzi, bo zapadł się pod ziemię. Tak. To jest ta "niespodzianka",o której wspominałam wcześniej. I w tamtej chwili myślałam, że cały świat mi się zawalił: musiałam nagle przerwać kurację chorobową, która dawała spektakularne efekty; zrezygnować [na razie w myślach, bo oficjalnie sprawa pozostaje otwarta] z wymarzonej pracy, oraz każdej innej też, bo przecież baby z brzuchem się nie zatrudnia; a do tego czuć się winna, no bo jak to, jak ja mogę pokochać inne dziecko i co jeśli skrzywdzę tym moją córkę, która już jest na świecie? [tak, takie czarne myśli prześladowały mnie przez pierwszy miesiąc]. A do tego wszystkiego dochodziło rozstrojenie hormonalne, milion razy większe mdłości niż za poprzednim razem, koszmarne bóle głowy, totalne zmęczenie, na tyle duże, że podczas zabawy z córką potrafiłam zasnąć na siedząco i spać pół godziny, podczas gdy ona wpatrywała się zszokowana we mnie przez cały ten czas, i jeszcze te niewyobrażalne zachcianki na kapustę kiszoną, ogórki kiszone, pomieszane najlepiej z mega ilością czekolady, a potem wizyta w WC. Nie wspomnę o popularnym schorzeniu przyszłych matek, jakim jest gubienie mózgu wraz z postępem ciąży - jakbym nie miała na głowie już swojego dosyć poważnego problemu neurologicznego.

Perspektywy miałam zatem nieciekawe. Nie muszę też dodawać, że o listopadzie chcę zapomnieć jak najszybciej, bo nie jestem dumna z moich myśli, jakie kotłowały mi się w głowie.

Ale dowiedziałam się też czegoś bardzo ważnego, o czym najwidoczniej zapomniałam. Jestem kochana i akceptowana mimo moich wszystkich wad. Może nie bezpośrednio mi o tym powiedziano, ale ostatni miesiąc tylko utwierdził mnie w tym przekonaniu. Nie jestem w stanie opisać tego, co dla mnie zrobił mój tata i jak bardzo mocno go kocham. To on właśnie, mimo, że najmniej się tego spodziewałam, najbardziej dał mi do zrozumienia, że wcale nie jestem, tak jak myślałam, już starą babą z własnym dzieckiem, a drugim w drodze i że miłość rodziców najnormalniej w świecie została przelana ze mnie na moje dzieci. Otóż wyraźnie dał mi znać, że pomimo tego nadal jestem ich ukochaną córką i zrobią dla mnie wszystko. Tak się stało, gdy dowiedzieli się o chorobie, o moich problemach, ale też o drugim dziecku, o pracy i o tym, że jednak mogą mi jakoś pomóc w pogodzeniu tego wszystkiego. 

Mimo, że to nie były jednorazowe gesty, bo były powtarzalne przez cały rok, to uderzyło mnie to tuż przed północą w Sylwestra. I z ledwością się powstrzymałam od płaczu, bo zdałam sobie sprawę, że wcale nie jest tak tragicznie jak sobie wyobrażałam. Że mam najcudowniejszych bliskich pod słońcem. I te wszystkie niefajne rzeczy z 2014 roku z powodzeniem mogą się zamienić w cudowne chwile w 2015 roku. I mimo, że nie czułam, że właśnie następuje jakaś zmiana, że stary rok się kończy, a nowy rozpoczyna, nie czułam niczego magicznego w tym fakcie, to i tak okazało się, że jednak ta magia tam była - przyczajona i dyskretna - ale była! I jest moja. Tylko moja.



Zdjęcia pochodzą z: kobietanowegoczasu.blogspot.com [serce] oraz dzieckoija.blogspot.com