środa, 28 stycznia 2015

Gdy mąż nie ma prawa jazdy, a ty masz dziecko o dużych potrzebach [tzw High Need Baby]. Mini poradnik przetrwania.

Godzina 4:15. Budzę się na chwilę, bo chce mi się sikać. Ale myślę sobie, jeszcze chwila, wolę pospać. 4:20 otwieram gwałtownie oczy i pędzę do WC. Chlust. Wody mi odeszły. Krzyczę do męża "yy, eee, chyba rodzę!". Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że przy skurczach co 5 minut, taksówka spóźnia się już pół godziny, a mąż za Chiny moich rodziców o pomoc prosić nie chce. No bo przecież on taki samodzielny, głowa rodziny. Potrafi żonę zawieść na porodówkę. Skurcze coraz częstsze i mocniejsze, więc się zdenerwowałam, chwyciłam kluczyki do samochodu i oznajmiłam, że sama się zawiozę. Jakoś dojechałam, chyba nawet nie czułam skurczy w trakcie jazdy z powodu adrenaliny. Ze szpitala też sama przywiozłam dziecko.

Zdarza się to coraz częściej. Kobieta w ciąży jako jedyna w gospodarstwie domowym posiada prawo jazdy, a dodatkowo jest w ciąży/opiekuje się dzieckiem na cały etat. Niby nic takiego, a macierzyństwo staje się wiele trudniejsze. Tym bardziej, jeśli twoje dziecko z natury jest High Need Baby [HNB] - czyli dzieckiem o dużych potrzebach: przytulania, uwagi, cierpliwości, nienawiści wszystkiego co oddala je od mamy.

Poród i samodzielna jazda do szpitala była niczym w porównaniu z tym, co działo się potem. Wyobraźcie sobie, że macie na swoich barkach nie tylko dziecko, obolałą siebie, dom, gości, ba! pracę zawodową, bo macierzyński Ci nie przysługuje, ale także zakupy, na których to opiszę swój przypadek.

Nie zostawię dziecka na godzinę czy dwie z mężem, skoro karmię wyłącznie piersią, mała nie toleruje smoczków, a co za tym idzie butelek też. Sama z resztą "obsługi" dziecka dopiero się uczę. Wkładamy więc wielki wózek i dzieciaka w foteliku do naszej trzydrzwiowej Corsy i pędzimy do sklepu. A tam okazuje się, że maleństwo, oprócz nietolerowania jeżdżenia samochodem, potwierdza nasze wcześniejsze przypuszczenia o nienawiści do wózka. Nic to - na rękach ponoszę, nie będzie płakać, a to jeszcze chucherko takie. Nie mija pięć minut, a dziecko w płacz. Przeraźliwy. No tak - być może już głodne, minęło prawie dwie godziny. Zostawiam męża z własnoręcznie napisaną listą zakupów w nadziei, że ją rozczyta [choć jestem pewna, że nie], a sama lecę do samochodu nakarmić córę [zapomnijcie o pokojach dla matek i przewijakach w Lid..ach i Bied..onkach, tam ich nie znajdziecie]. Śpi. Jak tylko chcę wrócić do sklepu podnosi wrzask. Nie ma mowy, aby się ruszyć. Ok, niech będzie i tak. W efekcie mąż nie odczytał wszystkiego z listy, wybrał nie takie produkty jak trzeba, a ja chodziłam zdenerwowana przez pół dnia.

To jedna z wielu takich historii, do których jak się dołączy wstręt wózkowy, to i spacerem pół godziny do najbliższego sklepu to był koszmar. Zanim do niego doszłam, byłam umordowana niesamowicie. Kupiliśmy więc super wypasione nosidełko, bo jakimś cudem żadna chusta na mnie nie pasowała - na moje gabaryty były zbyt krótkie, aby zawiązać je w jeden z najwygodniejszych sposobów. I tak popylałam z dzieckiem w nosidle, wózek przydał się do taszczenia zakupów. Dobrze, że chociaż ciepło było przez pierwsze pół roku życia córy, jak wypadek kupczany się zdarzył, to i nie musiałam zbytnio szukać miejsca na przebranie jej. Wózek wystarczył, choć znów, wrzask był niesamowity.

I tak było przez całe prawie pół roku, póki nie zmieniliśmy wózka na spacerówkę, oraz dziecię nie podrosło na tyle, by polubić wózek, jazdę samochodem, wycieczki do sklepu i nie tylko. Najlepsze przyszło potem - jak nauczyła się siedzieć, to i wózka brać nie trzeba było - wystarczył ten sklepowy.

Do dziś mam problem z tym, że mąż prawka nie ma. I raczej nie zamierza zrobić. Dziecię ewidentnie byłoby spokojniejsze z mamą na tylnym siedzeniu auta, zabawiającą je, aniżeli z tatą, który nie bardzo się orientował przez dłuższy czas o co kaman. Pewnie w tym tkwił problem nienawiści do jazdy samochodem. Potem się już przyzwyczaiła. Nie wspominam już, że mi byłoby prościej. W wielu, naprawdę wielu aspektach, a zakupy to tylko ziarnko w morzu potrzeb.

Być może nie zawsze jest tak źle, nie u każdego w podobnej sytuacji. Kiedyś zakupy przez internet z dostawą do domu nie były takie tanie. Z resztą zdrowo jest się wyrwać z domu na trochę, a nie ciągle z komputerem przed nosem siedzieć. Choć za tę dobroć techniki dziękuję po dziś dzień. Być może mogłam zaopatrzeć się w te wszystkie ułatwiacze życia dużo wcześniej, ale jak to bywa z początkującymi matkami - nie zawsze o wszystkim mają zielone pojęcie. 

Podsumowując, poniżej opisuję listę "ułatwiaczy życia", które mi pomogły uporać się z większą ilością obowiązków, w związku z tym, że prawo jazdy mam tylko ja, a moje dziecko należało do tych z rodzaju High Need Baby:

1. Lusterko do obserwacji dziecka - w przypadku fotelika montowanego tyłem nie wystarczy takie małe przyklejane na przednią szybę, najlepiej dodatkowo mieć takie montowane na zagłówku tylnego siedzenia, na przeciwko maleństwa.
2. Wózek z lekko podnoszonym materacem - zaskakująco często problemy z jeżdżeniem w gondoli spowodowane są albo refluksem, albo po prostu ciekawością świata, lub niemożnością zobaczenia mamy w pełnej okazałości ;)
3. Nosidełko lub chusta - do szybszego poruszania się po sklepie, spokojniejszego dziecka, czy dyskretnego nakarmienia go w razie niespodziewanego ryku z głodu.
4. Odwracacze uwagi - pozytywka czy melodyjka w telefonie, którą puszczało się dziecku jeszcze w brzuszku, tudzież ulubiony gryzak czy maskotka, dla nieco starszego dziecka. Dobrym pomysłem będzie też maskotka z nagranym białym szumem lub/i opcją nagrania maminego głosu. Fajna by była też przytulanka, absorbująca zapach mamy. A najlepiej, coś, co by miało wszystko w jednym ;)
5. Butelka z funkcją termosa [z różnymi ustnikami] - dla karmiących mlekiem modyfikowanym, bądź dla starszych dzieci na ciepły napój.
6. Zgrabna torba mieszcząca dosłownie wszystko, ale nie większa niż zwykła kobieca torebka, bo takie są mega niewygodne.
7. Dużo cierpliwości i mnóstwo chęci by to wszystko przetrwać - w każdym wypadku się przydaje, czy wycieczki dalej, bliżej, a nawet w stresie do lekarza.
8. Kontakt do kogoś, kto miał podobny problem. Zawsze przyda się słowo wsparcia [którego mi akurat zabrakło, a czułam, że tego potrzebuję].

W każdym razie ogłaszam, że można dać sobie radę ze wszystkim. Wystarczy pomyśleć milion razy nad rozwiązaniem. Najlepiej, aby to się stało odpowiednio wcześniej. Choć nie zaszkodzi jednak namawiać męża, aby to prawo jazdy zrobił. A życie będzie dużo prostsze. Bynajmniej dla kobiety i dziecka ;)


Obrazek pochodzi z bloga psychologikaprawnika.wordpress.com

piątek, 23 stycznia 2015

Dobrze spojrzeć inaczej


Pod wieloma względami rok 2014 był koszmarny, mimo, że zapowiadał się całkiem nieźle. Najpierw straciłam mojego najlepszego, futrzanego przyjaciela, a kilka miesięcy później futrzaną przyjaciółkę. W międzyczasie straciłam też pracę, która o ile była trudna, o tyle dawała mi mnóstwo satysfakcji. Nie wspominając tego, w jaki sposób ją straciłam i jak w 3 dni z najcudowniejszej pracy pod słońcem, stała się moim największym koszmarem. Do tego dodać mnóstwo chorób mojego dziecka, w tym okropną hospitalizację, której za Chiny powtórzyć nigdy bym nie chciała. Pomnożyć to trzeba oczywiście przez ilość kłótni z tak zwaną "drugą połówką" oraz wiadomość o mojej chorobie. Jak jeszcze dodamy pewną niespodziankę, o której wspomnę później, i o której na początku myślałam w kategoriach "największej tragedii ever" to wyjdzie niezły tygiel.

Trudno mi było doszukać się pozytywów, ale one istnieją. I są nadzwyczaj zaskakujące, a zarazem są najwspanialszymi prezentami jakie mogłam dostać. Wyobraźcie sobie, że odkrywacie pewnego dnia, że znaleźliście najlepszą pracę pod słońcem, taką wymarzoną, łączącą wszystko, czego się kiedykolwiek pragnęło, a zaraz potem okazuje się, że jesteście w ciąży, a potencjalny pracodawca chyba wyczuł o co chodzi, bo zapadł się pod ziemię. Tak. To jest ta "niespodzianka",o której wspominałam wcześniej. I w tamtej chwili myślałam, że cały świat mi się zawalił: musiałam nagle przerwać kurację chorobową, która dawała spektakularne efekty; zrezygnować [na razie w myślach, bo oficjalnie sprawa pozostaje otwarta] z wymarzonej pracy, oraz każdej innej też, bo przecież baby z brzuchem się nie zatrudnia; a do tego czuć się winna, no bo jak to, jak ja mogę pokochać inne dziecko i co jeśli skrzywdzę tym moją córkę, która już jest na świecie? [tak, takie czarne myśli prześladowały mnie przez pierwszy miesiąc]. A do tego wszystkiego dochodziło rozstrojenie hormonalne, milion razy większe mdłości niż za poprzednim razem, koszmarne bóle głowy, totalne zmęczenie, na tyle duże, że podczas zabawy z córką potrafiłam zasnąć na siedząco i spać pół godziny, podczas gdy ona wpatrywała się zszokowana we mnie przez cały ten czas, i jeszcze te niewyobrażalne zachcianki na kapustę kiszoną, ogórki kiszone, pomieszane najlepiej z mega ilością czekolady, a potem wizyta w WC. Nie wspomnę o popularnym schorzeniu przyszłych matek, jakim jest gubienie mózgu wraz z postępem ciąży - jakbym nie miała na głowie już swojego dosyć poważnego problemu neurologicznego.

Perspektywy miałam zatem nieciekawe. Nie muszę też dodawać, że o listopadzie chcę zapomnieć jak najszybciej, bo nie jestem dumna z moich myśli, jakie kotłowały mi się w głowie.

Ale dowiedziałam się też czegoś bardzo ważnego, o czym najwidoczniej zapomniałam. Jestem kochana i akceptowana mimo moich wszystkich wad. Może nie bezpośrednio mi o tym powiedziano, ale ostatni miesiąc tylko utwierdził mnie w tym przekonaniu. Nie jestem w stanie opisać tego, co dla mnie zrobił mój tata i jak bardzo mocno go kocham. To on właśnie, mimo, że najmniej się tego spodziewałam, najbardziej dał mi do zrozumienia, że wcale nie jestem, tak jak myślałam, już starą babą z własnym dzieckiem, a drugim w drodze i że miłość rodziców najnormalniej w świecie została przelana ze mnie na moje dzieci. Otóż wyraźnie dał mi znać, że pomimo tego nadal jestem ich ukochaną córką i zrobią dla mnie wszystko. Tak się stało, gdy dowiedzieli się o chorobie, o moich problemach, ale też o drugim dziecku, o pracy i o tym, że jednak mogą mi jakoś pomóc w pogodzeniu tego wszystkiego. 

Mimo, że to nie były jednorazowe gesty, bo były powtarzalne przez cały rok, to uderzyło mnie to tuż przed północą w Sylwestra. I z ledwością się powstrzymałam od płaczu, bo zdałam sobie sprawę, że wcale nie jest tak tragicznie jak sobie wyobrażałam. Że mam najcudowniejszych bliskich pod słońcem. I te wszystkie niefajne rzeczy z 2014 roku z powodzeniem mogą się zamienić w cudowne chwile w 2015 roku. I mimo, że nie czułam, że właśnie następuje jakaś zmiana, że stary rok się kończy, a nowy rozpoczyna, nie czułam niczego magicznego w tym fakcie, to i tak okazało się, że jednak ta magia tam była - przyczajona i dyskretna - ale była! I jest moja. Tylko moja.



Zdjęcia pochodzą z: kobietanowegoczasu.blogspot.com [serce] oraz dzieckoija.blogspot.com