środa, 26 marca 2014

epitafium dla Rakiego

Byłeś mi przyjacielem przez wiele lat,
pokazywałeś mi zawsze ten lepszy świat.
Mój piesku najdroższy - będę Cię zawsze kochać
a me serce po twej śmierci będzie już zawsze szlochać.

15 lutego 2014 r.


Raki odszedł dzisiejszej nocy. Miał prawie 15 lat [a dokładniej 14,5 roku]. Zmagał się z chorobą od długiego czasu i stale było co raz gorzej. Powinnam teraz napisać, że to cud, że udało nam się skutecznie go leczyć przez 6 lat. Tak, leczyliśmy go. Ale to za mało. Powinien być z nami jeszcze długo. Nie mogę się pogodzić z jego odejściem. Był jak członek rodziny. Nie wierzę w to, nadal uwierzyć nie umiem.

Pamiętam jak dziś, kiedy go wybieraliśmy na giełdzie. Byłam szczylem, miałam jakieś 15 lat. Przekonałam tatę, aby był to mój prezent urodzinowy. Ze swojego kieszonkowego wyciągnęłam 100 zł. Resztę tata dołożył. Wiadomo było, że bierzemy psa, a nie suczkę. Podobał mi się taki szary pekińczyk, podpalany. Ale moja mama, która była przeciwna braniu psa, postawiła ultimatum - albo ten brązowy podpalany, albo żaden. I tak zabraliśmy Rakiego do domu. Jechał na moich kolanach, był koniec września, nieco chłodniejszy czas, miałam dłuższą kurtkę na sobie, na której Raki podczas tej podróży zostawił brązowy ślad ;)

Pamiętam też jak nie wiedzieliśmy jak go nazwać. Debatowaliśmy nad tym kilka dni. Roboczo nazywaliśmy go Humka i potem, nawet po wybraniu imienia przez wiele lat tak do niego mówiliśmy. Pewnego razu jak jechałyśmy z mamą do weterynarza, aby Rakiego zaszczepić, wpadłyśmy na ten pomysł. Mama zapytała, czy pamiętam jak miał na imię pies Ewy, z którym do Polski przyjechała. Pamiętałam. Raki. I tak już zostało.

Pamiętam też jak spał ze mną jak był szczeniakiem. Jak sprzątałam po nim kupy, psikając za każdym razem specjalnym sprejem aby nie robił tego w tym samym miejscu. Jak uczyłam go skrobać w drzwi jak miał potrzebę. Ba! nawet pamiętam burzę, podczas której przebudziłam się i podczas błysku zobaczyłam jak Raki ze stresu kupę robi. Zawsze bał się burz i grzmotów. Chował się wtedy za moją wersalką i albo nie było go słychać, albo słychać było tylko jego skrobanie pazurami i popiskiwania. Pamiętam też jak rodzice wyjechali na wakacje i go pilnowałam. Wracałam z pracy w tempie błyskawicznym, bo widziałam, że zbliża się burza, a pies przecież jej się boi, a został sam na ganku. Okazało się, że nie zdążyłam. Raki się wypróżnił ze strachu i rozmazał fekalia po całym przedsionku. Ot miałam sprzątania...

Pamiętam też jak wtulał się we mnie będąc szczeniakiem i ssał moje przedramię . Zbyt wcześnie został zabrany od matki. Potem, kiedy się tego oduczył, za każdym razem podpierał brodę na moich nogach.

Potem Raki spał już u rodziców na łóżku. A dokładnie między nimi - na poduszkach - a gdzie by indziej;) Jak tata jeszcze nie spał, to pies spał na jego miejscu. Potem gryzł mu poduszkę. A w nocy łaził w te i we wte. Potem jak był starszy to trzeba było go podnosić na łóżko, bo skrobał do póki się tego nie zrobiło. Często jak rodzice dłużej siedzieli wieczorem, to Raki wskakiwał koło 20:00, może trochę po, na łóżko i spał - to była jego pora spania przecież.

Pamiętam też jaki był zawzięty i pamiętliwy. Kolega Mariusz kiedyś przyszedł w odwiedziny i specjalnie go nastraszył. Od tej pory był jego wrogiem numer dwa. Wrogiem numer jeden był wujek Marek. Do dziś nie wiem czemu. Ale pamiętam jak Raki zeżarł mu sztuczną szczękę, bo wujek położył ją na niskim stole zaraz potem jak wypłukał ją po zjedzeniu boczku. Zostały dwa zęby tylko... ;) Wrogami oczywiście byli wszelkiej maści ludzie, co zdzierali nas z kasy- Pan od światła, Pani listonoszka, Pan od podatku gruntowego, ba! nawet ksiądz...

Pamiętam jak moja mama wiozła go do albo od weterynarza w Grójcu. Na skrzyżowaniu miała wypadek. Nikomu nic się nie stało poza zdemolowanym samochodem. Raki siedząc na tylnym siedzeniu jakimś cudem w trakcie zderzenia skoczył mamie prosto na kolana. Potem pies, który dotąd uwielbiał jeździć samochodem, przez dłuższy czas go unikał.

Jak wspominałam - uwielbiał jeździć samochodem. Najbardziej na podsufitówce. A za czasów gdy jeszcze słyszał, powiedzieć mu "Jedziemy"to był szał. Albo "Gdzie obroża/smycz?". Oj jak on się cieszył! Z resztą, gdzie by nie pojechał, witano go z otwartymi ramionami. Najbardziej go uwielbiała ciocia Gabrysia jak jeszcze żyła. No ulubieniec. A Raki zawsze trafiał pod ich drzwi, doskonale pamiętał gdzie iść. Potem, już po śmierci cioci, dom nie był już ten sam. I to pies też wyczuwał. A już po pożarze jaki tam był, Raki kompletnie się gubił w tym mieszkaniu.

Swoją drogą powiedzieć mu coś z wyrazem "kot" też dostawał szału. Biegł od razu do balkonu i szczekał niemiłosiernie. A z kotami na sto procent przyjaciółmi nie był. Zawsze je ganiał, warczał. Odważny był z niego piesek. Mimo, że malutki.

Podobne reakcje były jak się mu mówiło "chodź na balkon/taras". Od razu biegł. A jak jeszcze słyszał, to jak ktoś otwierał drzwi balkonowe, to już biegł jak oszalały, aby tylko wyściubić nosa, choćby na chwilę.

Trzeba było Rakiego pilnować, aby nie wybiegł poza ogrodzenie. Jak już to zrobił, to biegł na łeb na szyję przed siebie, a Ty go człowieku ganiaj jak głupi. Nie raz albo ja, mama lub tata wybiegaliśmy za nim. Raki nie patrzył gdzie leci i do kogo. Nie znał życia, nie miał psich przyjaciół i dlatego to było dla niego niebezpieczne. Raz pobiegł do psa sąsiada, który był wrogi dla niego, no i prawie by go zagryzł, gdyby moja mama szybko nie przybiegła za Rakim i go nie uratowała. Raki też lubił wybiegać nie tylko przez furtkę, ale też przez warsztat taty. Z jednej strony było wejście od naszego ogródka, z drugiej było wejście główne, od warsztatu. I jak i jedne drzwi i drugie były otwarte, to już biada nam, bo nie wiadomo kiedy Raki mógł wyczaić okazję do wybiegania się "na wolności". Kiedyś była sytuacja podbramkowa. Listopad, temperatura na minusie. Wieczorem Rakiego nie ma nigdzie. Szukaliśmy. no nigdzie go nie było. Więc latarki w dłoń i  go szukamy. Wołamy. Tragedia. Wybiegłam w krótkim rękawie na mróz, bez kurtki, szukałam po polach, po drodze i nic. Pamiętam mój strach i płacz. Tym bardziej, że poprzedni nasz pies jak tak uciekł, potem odnalazł się po kilku dniach w rowie, zabity przez samochód. Na szczęście okazało się,że tata nie zauważył jak raki wbiegł do warsztatu i przypadkiem go tam zamknął. Skowytał, gdzieś stłumiony dźwięk każdy z nas słyszał. Ale nikt nie pomyślał, że może on tam być. Najedliśmy się strachu, ale odetchnęliśmy z ulgą.

Najbardziej lubiłam poranki u moich rodziców, jak już się wyprowadziłam z domu. Zawsze jak przyjeżdżałam, nie dość, że witał mnie szaleńczo słodko, bardzo się cieszył, to jeszcze każdego ranka miałam przemiłą pobudkę. Raki zawsze rano do mojego pokoju wchodził i albo "miałczał" mi przy głowie, a jak się nie budziłam [a najczęściej jak udawałam, że mnie to nie obudziło] albo wskakwiłał na łóżko, albo potem jak już siły nie miał to opierał się przednimi łapkami o łóżko i mnie wąchał, czasem liznął w nos.

Żegnać też się umiał. "Miałczał" za każdym razem i cieniutko szczekał, prawie jakby skomlał. A już w ogóle, jak wszyscy znikaliśmy, to i gryzł sztachety od furtki. Było to już tak daleko posunięte, że tata musiał wymienić furtkę na żelazną, bo drewniana była wygryziona. A jak nasze wesele było i Raki na noc został sam...ohohohooo, co to się działo. Nowo pomalowane drzwi wejściowe do domu były wydrapane, zagroda jaką tata mu zrobił, kompletnie nie była dla niego przeszkodą. Wyrwał całą z gwoździami.

Zawsze mogłam Rakiemu ufać. Oczywiście, jak był mały, to i ja byłam szczylem, więc i uczyłam go wchodzić i schodzić z kanapy, i go ściskałam i podnosiłam i tuliłam, czasem dokuczałam. Na przykład zabierałam mu piłkę, taka nasza zabawa to była. Czasami cierpliwość mu się kończyła i mnie dziabnął, raz w brodę. Ale był szczeniakiem, tak jak i ja ;) Wracając do tematu. Kiedy przyprowadziłam mojego przyszłego męża, od razu go polubił. Właściwie ani razu nie szczeknął, od razu się przymilał. A co do naszej córki - to nie miałam wątpliwości, że Raki jej nic nie zrobi. Oczywiście dziecko było dla niego nowością, bo nigdy z takim szkrabem do czynienia nie miał. Oczywiście pewnie był zazdrosny, bo jak misia przyszła na świat, to już nie miałam dla niego tak dużo czasu i czułości jak kiedyś. Ale nigdy nic jej nie zrobił. Nawet nie próbował. Wywąchał ją jakoś przy drugim czy trzecim spotkaniu i tyle. Za pierwszym razem tylko niuchnął i dalej się cieszył z naszego przyjazdu, bo po porodzie jakiś czas nas u moich rodziców nie było. Raki miał to szczęście w nieszczęściu, że tuż przed urodzinami Michaliny ogłuchł. Dzięki temu nie przeszkadzało mu jej płakanie, wrzaski i dziwne dźwięki. Potem Miśka była większa to i zaczęła go szturchać, pacać itp. A Raki nic. Zero reakcji, tylko podnosił głowę, sprawdzał kto to i dalej się kładł. Od niedawna Miśka za nim biegała na kolanach. Jak tylko zaczęła to robić to cykałam fotki im. Potem niestety już nie było okazji. A raczej chyba to ja byłam zabiegana na tyle, że zapomniałam o tym. Mam teraz wyrzuty sumienia, bo zawsze mu robiłam mnóstwo fotek, a odkąd chorował robiłam to regularnie. A teraz jakby moja czujność została uśpiona. Choć może nie do końca, bo wcześniej w ostatni weekend planowałam nie przyjeżdżać do rodziców, ale coś mnie tknęło i przekonało, aby jechać. I dobrze. Bo choć ja nie mogę sobie tego przypomnieć, i moja mama i mój mąż powiedzieli, że się z nim pożegnałam jak zwykle. Kłopot w tym, że tego nie pamiętam. Na pewno buziaka w noska nie dostał, choć może i dostał - nie mogę sobie przypomnieć.

Tak zawsze go żegnałam, i mimo, że dziwnie to zabrzmi, to tak pożegnam go też dziś:

"Papa Raki, papa piesku. Masz być zdrowy. Kocham Cię. >>Cmok w noska<<".

poniedziałek, 24 marca 2014

kryzys

Padałam na twarz wczoraj. Ledwo na oczy widziałam, a mimo to spać nie chciałam. Musiałam wylać z siebie żółć. A jednak senność zwyciężyła. Poległam.

Zastanawiałam się, czy tylko ja tak mam, czy może inne mamy też? Ostatnio, wiadomo, ciśnienie niskie, pogoda barowa, wszyscy marudni. Ale tego już było nadto. I mi i Misiance. Od jakiegoś czasu, dziecko, które w ogóle problemów z jedzeniem nie miało, które chętnie wszystko jadło, nagle zrobiło się na "nie" prawie na wszystko co jej daję [są wyjątki, np. obiadki, czy chleb lub banan]. Nic nie zje, jeśli jej odpowiednio nie zabawię. A to podam pudełko po kaszce, a to po herbacie, a to pudełko z rozpuszczalnymi witaminami, lub książeczkę i inne podobne temu rzeczy, Wtedy "coś" zje. Nie wiem nawet kiedy stałam się mamą niejadka. A raczej jadka, ale buntownika, bo głodna jest bardzo, krzyczy "mniam mniam" z daleka jak już nadchodzi jej pora.

Dziś jednak olśniło mnie. Podczas jednej z histerii Miśka, wrzeszcząc, otworzyła szeroko buzię. Traf chciał, że idealnie światło padło na jej dziąsła. I co? ZĄBEK! Ząbek jej wychodzi. I wszystko jasne. Nie chciała jeść bardziej niż zwykle, bo rośnie jej ząbek. Ósmy. Białe ustrojstwo znów w natarciu. I ja, matka ośmiokrotnie doświadczana tym koszmarem, w tym sześć razy pod rząd w ciągu dwóch miesięcy co tydzień cierpiąca z tego powodu, JA nie zauważyłam oczywistych symptomów. Obwiniałam siebie, męża, a na końcu jeszcze dziecko o to, że nagle niejadkiem się stała. A przecież to takie oczywiste. Przy ząbkowaniu moje kochane dziecko nigdy nie chce jeść, krzyczy, że jest głodna, ale jak przyjdzie co do czego jedzenia stanowczo odmawia. A dotychczas słodkie, spokojne dziecko staje się marudą do kwadratu.

Odpowiedź jest tylko jedna. Zostałam zmylona. Doszedł nowy czynnik. Jak próbowałam dziecko nakarmić, odciągając jej uwagę, to przypadkiem przekarmiłam. No i zobaczyłam jedzenie spowrotem. Nowość. Już panikowałam, bo po pierwsze podejrzewałam już jakieś rotawirusy. Siostrzeniec męża ostatnio na to zachorował, bo mimo, że Miśka szczepionkę miała, to nie jest powiedziane, że nie może zachorować. Ale to drugie podejrzenie spędzało mi sen z powiek. Nie mogliśmy znaleźć takiej szczoteczki do zębów, zakładanej na palec. A ja często dawałam Miśce to pogryźć wieczorem, zanim ją ubrałam i wyszykowałam. Byłam pewna, że odłożyłam szczoteczkę na miejsce, ale jej nie było. Wyparowała. Więc albo wyrzuciliśmy ją z pieluchami, albo... Miśka szczotkę zeżarła. Strach w oczach i panika. Przetrząsnęliśmy wszystko, dosłownie, ale nigdzie nie znaleźliśmy szczotki. Miałam czarne wizje, że połknęła szczotkę, teraz jej zalega na żołądku i dlatego nie chce jeść, dlatego wymiotuje. Szał. Nadal nie wiemy gdzie ta szczotka się podziała, ale dziecko nie wygląda na chore, jakby miało jej coś zalegać.

Strasznie emocjonalnie przeżywam wszystko co się dzieje z Miśką. Nie myślę racjonalnie. Pozostaje mi tylko wierzyć, że wszystko będzie dobrze. I z Miśką i z moją psychiką.

czwartek, 20 marca 2014

są rzeczy ważniejsze

Płaczę razem z tą mamą:

http://www.synek-mukolinek.pl/2014/03/chce-mi-sie-pakac.html

Nie ma tam drastycznych opisów, nie ma zdjęć rozdzierających serce, jest za to strach. Jej strach też, ale przede wszystkim mój. Boję się wyobrażać, co by było gdyby nas to spotkało. W obliczu nieszczęścia tych wszystkich rodziców i ich dzieci moje narzekania i niedogodności jakie mnie spotkały kompletnie tracą na znaczeniu.

Niepełnosprawność dzieci to jedna z największych porażek Polskiego systemu opieki zdrowotnej, bo te dzieci i ich rodzice są zostawieni samym sobie, a pomoc jest znikoma, wręcz niezauważalna. Ktoś powiedziałby, że "przecież jest". Jest, oczywiście, ale pomoc ta tylko uświadamia wszystkim jak beznadziejna jest sytuacja tych rodzin. Jeśli mi było trudno odnaleźć się w rzeczywistości bycia mamą, to nie umiem i nie chcę sobie wyobrażać jak byłoby mi ciężko na miejscu tych osób.

Ten 1% to jakaś kpina. Ja mam tylko ten jeden procent, aby podzielić się nim ze wszystkimi, którym chciałabym pomóc. Dotychczas, rok po roku, pomagałam zwierzakom. W tym roku po raz pierwszy w życiu pomogę realnej osobie. Synek brata mojej koleżanki z pracy jest 2 dni starszy niż Michalina. Urodził się z rozszczepem kręgosłupa, wodogłowiem i szeregiem innych schorzeń. Podczas, gdy ja martwiłam się tym, że Michalina nie raczkuje jeszcze, a synek mojej koleżanki urodzony tego samego dnia już chodzi, oni walczą po dziś dzień, aby ich dziecko w ogóle samodzielnie siedziało.

Naprawdę jestem szczęśliwa, że Misia jest zdrowa. Po dziś dzień towarzyszy mi obawa o nią i jej zdrowie. Pamiętam jak w ciąży nie chciałam nic więcej, jak tylko to, aby moje dziecko urodziło się zdrowe. Ja, wzór antykatolicyzmu, nieprzykładna wierna, modlę się co noc, aby Michalinie nic złego się nie stało. Strach o jej dobro i zdrowie towarzyszy mi codziennie.

Walka o dłuższy urlop macierzyński tzw. matek dzieci pierwszego kwartału, przy tym, co teraz próbują wywalczyć matki dzieci niepełnosprawnych to grube nieporozumienie. Ale znając życie, to właśnie te drugie spotka rozczarowanie. To one będą poszkodowane i niczego nie osiągną. Bo to Polska właśnie, tu trzeba mieć końskie zdrowie, aby chorować.

poniedziałek, 17 marca 2014

czas dla siebie, ale przecież żyć z czegoś trzeba

Godzenie pracy i wychowania dziecka to trudna sprawa. Jeszcze trudniejsza, gdy właśnie przechodzi się na pełen etat. A w ogóle masakra zaczyna się, gdy dochodzi fakt, iż pracuje się z domu, dziecko nie chodzi do żłobka i właśnie przechodzi wzmożony etap ruchliwości.

Od paru tygodni próbuję znaleźć czas dla siebie, bo właśnie powyższy przykład dotyczy mojej sytuacji. W całym tym zamieszaniu przecież nie mogę zapomnieć o sobie, choćby na godzinę, góra dwie, bo bez tego sił nie mam ;) Nawet ten post pisany jest przez cały wczorajszy dzień, dokańczany dzisiaj. Wczoraj mimo, iż nie pracowałam, był intensywny dzień. Trochę u jednych dziadków, trochę u drugich. Drzemki mała odbębnia w trakcie jazdy samochodem, bo to podróż prawie godzinna. Drugą drzemkę, półgodzinną robi wieczorem, jak wracamy do siebie. Lubię weekendy właśnie dlatego, że lulać do spania małej nie muszę, bo zawsze to był problem. Ale na własne życzenie, bo sami ją tak nauczyliśmy. Teraz jest i tak dużo lepiej niż kiedyś. Jak miała 4-5 miesięcy to co dwie godziny lulało się ją dłużej niż trwała sama drzemka. Koszmar. Właściwie z jej pokoiku wychodziliśmy tylko jak jadła, lub za potrzebą. A najczęściej to ja kiblowałam. Bo mąż w pracy. Przy tym co było kiedyś, teraz jest lux. Przyznam się, że gdyby moja córka nie umiała się bawić samodzielnie, to bym chyba nigdy nie zdecydowała się na umowę o pracę, tym bardziej na cały etat. To dużo daje, takie samodzielne dziecko. Oczywiście podraczkuje się przytulić, czasem trzeba poczytać książkę [Miśka to maniaczka książek], przewinąć, dać jeść czy utulić do spania. Ale to naprawdę nie jest uciążliwe. Uciążliwe jest ciągłe bieganie za dzieckiem, choć teraz jeszcze ten fakt mnie tak bardzo nie dotyczy, bo o dziwo Miśka się mnie słucha. Ciekawe jak długo ;)

Przez ostatnie dwa tygodnie mąż miał urlop. No luksus. Wychodzę kiedy chcę, na ile chcę, opieka dla dziecka jest, mało tego, mąż świetnie sobie radzi. Do tego mam czas na pracę, nadrobiłam część zaległości. Życie byłoby piękne gdyby i on mógł pracować z domu. Nie wiem czemu nie skorzystałam z towarzyskich spotkań. Raczej zainwestowałam w ćwiczenia fizyczne na siłowni. Intensywny trening, bo ćwiczyłam codziennie. No i teraz mi tego brakuje. A to dopiero jeden dzień. Podobno wyjdę wieczorem, ale to nie to samo, trzeba będzie się spieszyć, bo Miśkę umyć by się przydało i położyć spać tak jak zazwyczaj. Być może po drodze zrobić jeszcze zakupy. Ciężka sprawa. Mam nadzieję, że dam radę. Taka godzina chociaż dziennie to baaardzo dużo. Ładuję baterie i mam więcej siły niż wtedy, gdy nie ćwiczyłam. Choć przyznam się, że na początku było ciężko. Już po 10 minutach wymiękałam, po 20 miałam mroczki po 30 padłam prawie na twarz, reszty nie pamiętam. Tylko tyle, że po wszystkim drżały mi nogi jak galareta. Teraz spokojnie na samych aerobach godzinkę trzaskam. W domu mamy też kinecta, robię trening na mięśnie z wirtualnym trenerem. Dobra, poprawka, robiłam raz, ale jutro jak nie pójdę na siłownię, zrobię drugi raz ;)

W tym całym zgiełku pod tytułem "praca i rodzina" chciałabym mieć więcej czasu dla siebie, ale to pewnie za 15-20 lat ;) do tej pory wolę poświęcać dziecku więcej uwagi. Nie chcę być tym rodzicem, który wraca z pracy i nie ma czasu dla dzieci. Nawet jeśli kosztem będzie mój czas dla siebie, choć staram się osiągnąć względną równowagę.