czwartek, 18 września 2014

Dorośnij wreszcie!

Tego posta miało nie być. Nie miałam zamiaru nigdy go pisać, choć nie raz o tym myślałam. Jednak kiedy nie pomaga nic innego i nie masz się komu wygadać, tak się składa, że wylewasz gorzkie żale gdzie popadnie. W tym wypadku idziesz marsz przed kompa i wrzucasz takie coś na bloga. A zaraz potem zastanawiasz się, czy tego nie usunąć. Bo kto chce czytać takie rzeczy? Przecież mam mieć idealny dom, rodzinę, świecić przykładem. Takie blogi mają wielu gorących wielbicieli.

Ale kogo ja chcę oszukać!? Nigdy taka nie będę. Nie jestem typem dziewczyny przodującej we wszystkim, choć mam takie aspiracje. Nie jestem popularna, ważna, ładna. Nie osiągam samych sukcesów, a raczej bilans jest bardziej ujemny, niż dodatni. Każdą szansę jaką miałam i wizję lepszej przyszłości, przy pierwszych niepowodzeniach olałam. Taka jestem. Tylko pochwały, dobra koniunktura i pozytywy są w stanie dawać mi siłę napędową do działania.

A do czego zmierzam?

Mamy tu mały kryzys. Stąd moje gorsze samopoczucie. Bo czuję, że tym razem nie dam rady. Może to głupota, oskalpujcie mnie jesli tak i przywróćcie proszę do porządku. Sytuacja wygląda następująco. Od kąd mąż kupił, nowy, lepszy rower, trzyma go w domu. W przedpokoju, niczym niezabezpieczony, wolnostojący. Niedawno przyniósł z garażu [a raczej z miejsca postojowego w garażu wspólnoty] również mój rower, aby zamontować fotelik dla dziecka i rower pozostał tu już przez zasiedlenie. Nie myślałam dotąd, że będzie mi to przeszkadzało z innych powodów, niż względy estetyczne. Bo już kiedyś walczyłam o wyniesienie rowerów i mi się udało. Potem machnęłam ręką, bo wiem, że upartego jak osioł osobnika się nie przekona. Tyle, że nie raz zdarzyło się, że dzieciak na rower wpadł i prawie został przez niego przygnieciony. Stało się nawet dwukrotnie tak, że to ja zaczepiłam o któryś rower, a ten w tempie jak ze spowolnionego filmu zaczął spadać na moje dziecko. Przy ostatnim niedoszłym wypadku, stwierdziłam [w końcu!], że takie rowery są bardzo niebezpieczne i jeśli nie wyniesiemy ich od razu, może kiedyś nie starczyć szczęścia i tragedia murowana. Tak samo jak było ze schodami u moich rodziców, że dopiero po tym jak dziecko nabiło sobie potężnego siniaka, mój tata natychmiast kupił i zamontował bramkę, nie przejmując się już dziurami w ścianie. Nie chcę aby mój mąż uczył się na błędach, bo ten błąd może sporo kosztować moją córkę. A do tego nie dopuszczę. Włączyła się we mnie ukryta dotychczas tygrysica i walczę ostro o wyniesienie rowerów. I tu zonk. Mąż nie zamierza tego zrobić. Bo wg niego "nic się nie stanie", bo "tylko tobie te rowery przeszkadzają, mi i dziecku nie", "czemu się tak uparłaś, nigdy mnie nie rozumiesz, nie popierasz mnie". WTF mężu?! Mam cię niby popierać w tym, że chcesz ryzykować bezpieczeństwo naszego dziecka, a może w tym, że wyobraźni nie masz? A może w tym, że rower jest ważniejszy od bezpieczeństwa dziecka [no bo według mego ślubnego w garażu jest wilgoć, a on musi dbać o rower, albo, że mu śrubkę ukradną i co wtedy?].

Mam tak upartego ślubnego, że nic poza godzinnymi szlochami, płaczem i krzykiem, czy poważnym ultimatum nie jest w stanie go przekonać do moich racji. Bo on zawsze musi być po przeciwnej stronie barykady, niż ja. Mam czasem wrażenie nieustannego toczenia wojny między nami. Oczywiście, przeplata się to dobrymi chwilami, cudnymi wręcz, ale wojna gdzieś tam uśpiona tkwi, by wybuchnąć na nowo, przy powrocie do drażliwego tematu. Tak jak z kwestią roweru. Przykro mi, ale tym razem nie odpuszczę, bo losu kusić nie zamierzam, a moje dziecko ma mieć zapewnione bezpieczeństwo. Koniec i kropka. Postawiłam więc ultimatum, że albo rower będzie w garażu, albo my z dzieckiem wyprowadzamy się do czasu, gdy rower w końcu z domu zniknie. Okraszone to wszystko godzinnymi kłótniami [obydwoje się uparliśmy przy swoim] i moim płaczem [bo jak to, rower ważniejszy od nas?], że brakuje mi siły. Bo co ja mam powiedzieć, gdy mój mąż po prostu do roli ojca jeszcze nie dorósł? Nie rozumie różnicy, między miłością do roweru, a miłością do dziecka i że to nie rower ma wygrywać. Każdy w pełni odpowiedzialny rodzic bez wahania wyrzuciłby każdą rzecz, jeśli chodziłoby o bezpieczeństwo dziecka. I ja też. Tyle, że jakimś cudem mego męża to nie dotyczy.

Nigdy nie sądziłam, że jakiś tam rower, będzie powodem, aż takich kłótni między nami. Tak dużych kłótni, że naprawdę myślę, aby się wyprowadzić, bo czuję zmęczenie materiału tą ciągłą wojną o wszystko, do czego mój ślubny nie dorósł. Czuję obawę przed tym co może się stać, gdybym sobie temat roweru odpuściła. I naprawdę czuję, że nie dam rady toczyć walki o każdą inną, podobną rzecz. Szkoda mi sił, bo najwidoczniej nic co powiem, nie dociera.

I ja się pytam: Czy ja naprawdę jestem przewrażliwiona i serio robię problem nad wyraz z tego roweru? Bo już nie wiem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz