środa, 30 lipca 2014

jadę jadę sobie



Nie wiem jak wy, ale ja uważam się za dobrego kierowcę. Wręcz urodzona jestem do prowadzenia auta. Ale to czynność psychicznie wykańczająca. Bynajmniej dla mnie.

Jak miałam 3 lata, po raz pierwszy siedziałam za kierownicą. I jechałam. Na kolanach taty, ale fakt jest faktem. Jak miałam 5 lat wjechałam w pole. Potem mimo to awansowałam. "Na sucho" zmieniałam biegi, kręciłam kierownicą. Brałam nawet pasażerów. Moja kuzynka zawsze obok i "jedziemy". Najczęściej bawiłyśmy się tak podczas burzy - ochrona przed deszczem i błyskawicami rewelacyjna, widoki z pierwszego rzędu i podniecenie sięgające zenitu. Tak wyglądały początki mojej "przygody" z prowadzeniem samochodu.

Potem już na serio jeździłam. Tata zawsze obok, ręka na hamulcu ręcznym na wszelki wypadek, jakby mi "nie poszło" ;) Odkrywałam wertepy wioskowe jak rasowy zawodowiec. Raz jedyny skręciłam na "trójce" i skoczyłam w pole. Traf chciał, że wylądowałam ładnie w drodze i obyło się bez szkód. Co najmniej raz podczas weekendu rundka musiała się odbyć. Gdyby moi znajomi z tamtych czasów o tym wiedzieli, nie wychodziliby z domów w weekendy. Bo kto piętnastolatce daje tak sobie po prostu pojeździć? Ba. Tak mocno jej ufać.

Dzień, w którym zdawałam prawo jazdy, będę pamiętać do końca życia. Wstałam z bólem mięśni, kości i miałam wysoką gorączkę. O 5 rano płakałam. Nie idę! - powiedziałam. Ale poszłam. Tata byłby zawiedziony. Było mi wszystko jedno czy zdam czy nie. A były to czasy, kiedy bez łapówki było trudno zdać. Kamer jeszcze nie było. A manewry zdawało się na placu. Ba, nawet Lanosami się jeździło. Ja jeździłam. Zdawałam niestety na Punto, w którym zawsze czubkami butów zaczepiałam o kokpit pod kierownicą. Gdzieś miałam jakie manewry wykonam, gdzie na miasto pojadę. Chciałam odbębnić i położyć się do łóżka. Na luzie jeździłam, maksymalnie skupiona, aby przeżyć i nikomu nic nie zrobić. Jak wysiadałam z auta usłyszałam tylko, że powinnam jeździć bardziej pewnie i mam uciekać, póki egzaminator zdania nie zmieni. Jest. Zdałam. Za pierwszym razem. Radość trwała krótko, bo już po kilkudziesięciu minutach gorączka znacząco wzrosła, cała drżałam w ogrzanym aucie moich rodziców, a czekały nas jeszcze małe zakupy spożywcze. Wieczorem bliscy mi ludzie przyszli z winem "opijać" prawko, a ja rozłożona w pierzynach drżałam na samo wystawienie palca poza kołdrę. I w ten sposób nie pamiętam kolejnych 2 tygodni z mojego życia. Prawko odebrałam w przeddzień Wigilii i już następnego dnia odbyłam dłuższą, w pełni legalną wycieczkę samochodem z tatą, który tym razem drżał przy każdym zakręcie, bo było ślisko.

Od tego czasu minęła już dekada. I nie ma wśród moich najbliższych osoby, która bardziej lubiłaby jeździć niż ja. Która też jeździłaby pewniej niż ja, jednocześnie nie mając w swojej karierze kompletnie żadnego mandatu. Za nic. Znajomi i bliscy przekonują mnie, że to zawód stworzony dla mnie. Że powinnam zostać zawodowym kierowcą - w logistyce, taksówce czy zostać wręcz instruktorem jazdy. Uwielbiam prowadzić, ale to zdecydowanie zawód nie dla mnie. Na długie trasy się nie nadaję - mam skłonności do senności, muszę się ratować hektolitrami kawy i innego świństwa. Taksówka i instruktor odpadają, bo to jazda po mieście - nie ma nic bardziej nudnego niż stanie w korkach, którego raczej uniknąć się nie da. W byciu instruktorem jest dodatkowy minus- to nie ja jeżdżę. Wtedy jest nudno. A jako pasażer książki przecież nie poczytam. Najpoważniejszą wadą tego zawodu jest jego stresogenność. Jak jadę w trasę nerwy mi na wierzch wyłażą i chyba tylko mój mąż może poświadczyć jaką wredną sucz ma wtedy za kółkiem. Wulgaryzmów pod adresem niedouczonych kierowców nie ma końca [swoją drogą, muszę się oduczyć, bo kolejnym słowem jakie wypowie moja córka nie będzie "piesek", "kotek" czy inne czworołapne , tylko "k..wa"]. Ochotę mam wykład robić każdemu, kto zajedzie mi drogę, nie spojrzy dokładnie, jedzie niepewnie i nie wiadomo czego można się po nim spodziewać. Z klaksonem już się zaprzyjaźniłam, ale nie lubię go używać, jest zbyt oczywisty. Wolę sobie pod nosem litanię po łacinie odmówić. O! Taka to ja jestem oaza spokoju. Jako kierowca siwych włosów dorobiłabym się tuż po dwudziestce, co uroku osobistego by mi nieco ujęło. Nie. Zawodowstwo to nie dla mnie. Ale jednocześnie nie ma innej czynności, która by mnie tak uspokajała, wywoływała endorfiny i uśmiech na japie. Taki tam paradoks.

Dziś jednak z bardzo długiej trasy, obfitującej w kilka przygód, jęczenia dziecka, nieumiejętności mego męża w uspokojeniu jej czy odgadnięciu o co kaman, wynoszę wszechogarniające zmęczenie. Tak duże, że jak tylko skończę pisać, padnę na twarz i już się nie podniosę. W takich oto chwilach jestem wręcz pewna, że moje życie nie potoczy się tym torem. Oj nie. Moja córka oczywiście zdecyduje sama za siebie, ale na pewno kierowcą zostanie. Może nie zawodowym, ale takim z pasją i językiem za zębami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz