sobota, 26 lipca 2014

Poskromić marudę

Wbrew temu co można sobie myśleć, wcale nie piszę o dziecku. Choć przyznam szczerze, że Miśka była, jest i zapewne będzie marudą jakich mało. Jednak nic nie przebije mego męża.

Pomijając to, jaki jest na co dzień, na wakacjach TA cecha charakteru mego męża wzmacnia się razy kilka. A to morze jest bez sensu, lepiej było jechać na mazury. Nie mam co robić, nudzi mi się. Za dużo piasku, wszędzie ten piasek, wolę jak jest kamień, a nie piasek. Po co przyjeżdżać nad morze, jeśli nie można się wykąpać [co do tego przyznam mu rację - też nie lubię tylko smażyć tyłka, fajnie jest pochlapać się w przerwie w owędzaniu się]. Wolałbym za kwaterę zapłacić, niż tu mieszkać za darmo [helołł, spadło to nam jak z nieba, nawet argument oszczędności nie działa]. To łóżko jest niewygodne, kolana mi drętwieją [fakt, jest niewygodne, straszliwie niewygodne, ale jak człowiek słyszy to codziennie to mu para bucha z uszu]. Od jutra deszcz, wyjeżdżamy [powiedział to mąż wczoraj, a dziś ani kropli nie spadło]. Na mieście nic nie jjemy, za drogo, sam coś w domu ugotuję [od początku codziennie jadamy kluchy z sosem, ciekawe ile z tych kg, które mi ubyło, znów powróci...]. Po co tyle nosić na plażę, kocyk wystarczy [już nieważne, że dziecko lepiej, aby przebywało w cieniu, ważne, że trzeba za dużo nosić]. Tyle ludzi na tej plaży, nie będę tam chodzić. I tak dalej.

Nawet człowiek ze świętą cierpliwością nie wytrzyma tak dużej dawki narzekania. Staram się nie reagować. Wtedy szybciej przemija chwilowe osłabienie nastroju mężulowi.  Jednak i ja mam cienką linię, którą jak się przekroczy, to wybucham. Fakt linia nie dość, że jest cienka, to często się przerywa. Jakoś jednak udaje nam się z mężem ze sobą wytrzymywać od ponad 8 lat.

Nigdy nie myślałam o tym, co sprawia, że ze sobą nadal jesteśmy. Do póki ktoś nie powiedział mi tego prosto w oczy. Często reagujemy zupełnie odwrotnie, niż druga strona. Tzn. jeśli mąż jest na nie, ja jestem na tak i na odwrót. Wtedy się sprzeczamy, ba, czasem poleci parę niemiłych słów, czy kopniak w drzwi na rozładowanie emocji. Ale zaraz wszystko mija, właściwie nie pamiętam, czy kiedykolwiek nie odzywaliśmy się do siebie dłużej niż jeden dzień. Nawet jak się kładziemy spać pokłóceni, rano nie wiadomo jakim trafem, wszystko wydaje się dużo mniej ważne i machamy na to ręką, spokojnie dochodząc do konsensusu. Tak, to ja jestem obrażalska, a mąż pierwszy wyciąga rękę na zgodę. Ale to ja też często ustępuję, mimo, że zawsze myślałam, że jestem uparta.

Co to ma do narzekania? Otóż jedynym sposobem jaki znam, by nie dać się ponieść marudzeniu mego męża, to być nastawionym zupełnie przeciwnie. Z entuzjazmem podchodzę do wyjazdu nad morze, niewygód czy wszędzie wchodzącego piasku. Marudzenie szybko mija, choć też często powraca. Bo jak tu pozbyć się go raz na zawsze u osoby z takim charakterem? Aby nie oszaleć z nadmiaru złych emocji, po prostu je olewam i znajduję we wszystkim pozytywy. Nawet jeśli nie wymawiam ich na głos, to mi wewnętrznie robi się lepiej. To też nie znaczy, że jestem od narzekania wolna. Bo potrafię pomarudzić. Tylko robię to najczęściej wtedy, gdy mąż tego nie robi. Złośliwość losu, nie ma co. Chyba nam się nie zdarzyło nigdy być jednocześnie pozytywnie nastawionymi na wyjazdach. Trochę szkoda. Ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. I przy tym zostanę, bo chyba oszaleję ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz